Zaznacz stronę

Taka mnie naszła refleksja przed wczorajszą wyprawą na cmentarz: to kolejna trasa, którą najpierw wyznaczają nam rodzice, a potem własne życie. Im dalej idziemy, tym większe grono bliskich odwiedzamy na cmentarzu. Trasa się wydłuża. Ale czasem też gwałtownie się skraca. Jak u mnie w tym roku.

Od kiedy pamiętam, doroczne tournée cmentarne na Wszystkich Świętych przebiegało wedle ustalonego scenariusza.

Trasę wyznaczali moi dziadkowie.

Co roku tę samą. Co kilka lat nieco dłuższą. Najpierw beznamiętną i nudną, potem bliższą emocji. Jak wtedy, gdy przestał chodzić z nami pradziadek i dołączył do grona tych „odwiedzanych”. Babci tata. Mój ukochany Pradziadzio, do którego wpadało się w wrzaskiem „dziadzio, ciuciu!” i już za chwilę siedziało wtulonym na kolanach z pyszczkiem pełnym cukierków. To najwcześniejsze wspomnienia. Kiedy umarł, miałam 10 lat i już dawno nie wrzeszczałam „ciuciu”, ale tonęłam w objęciach, bo kochałam go bardzo. Odejście dziadka Roberta (bo tak o nim mówiliśmy) nie wydłużyło ustalonej marszruty, bo spoczął w jednej mogile z prababcią. Tej trasy trzymaliśmy się całe lata. To był stan zastany. Ludzie, których w większości nie znałam albo nie pamiętałam. Chodziłam bez większych wzruszeń. Potem płakałam przy grobie dziadka Roberta. Jeszcze później przestałam płakać, choć długo czułam żal.

Pewnego dnia zaczął się wyznaczać mój własny szlak.

W wakacje po opuszczeniu podstawówki dołączyły dwie kolejne mogiły. Moich rówieśników. Potem znajomi rodziców. To już byli ludzie znacznie bliżej mnie. Po przejściu tradycyjnej trasy rodzinnej, urywałyśmy się z mamą i ruszałyśmy do tych naszych, świeższych grobów w nowszej części cmentarza.

Miałam 25 lat, gdy w wypadku zginął mój o rok młodszy przyjaciel. I to była pierwsza rozpacz dorosłego życia. Szok, tęsknota, niedowierzanie. Znacie to wszyscy. To wówczas postanowiłam, że muszę mieć więcej niż jedno dziecko. Rafał był jedynakiem. I jego rodzice w jednej chwili stracili wszystko. Wszystko, co mieli do kochania. Każda śmierć dziecka jest wielką tragedią dla tych, co go na świat wydali. Kiedy jednak ginie jedyne… Uwierzcie, żadne z nas nie chce tego wiedzieć. Tydzień później odszedł Jacek. Dobry, ciepły, przyzwoity facet. Niedługo później – babci brat. W ciągu miesiąca, trasa znów się wydłużyła o trzy przystanki.

Siedem lat temu przeniósł się akcent.

Kiedy trzeci wylew (a właściwie to czwarty, już w szpitalu), odebrał mi najukochańszego dziadzia, to miejsce jego spoczynku stało się najważniejszym. Tym, które odtąd odwiedzaliśmy najczęściej. Ilość przystanków się nie zmieniła, bo dołączył do kwatery (jak to ładnie brzmi), którą dotąd samodzielnie zajmowała moja praprababcia, a którą babunia wybrała dla siebie i Edzia. Tutaj zaczynała się odtąd każda cmentarna wyprawa i tutaj kończyła. Nie mogliśmy wyjść przecież, nie pożegnawszy się z Edziem. Dwa lata temu wyprzedził go Marek, mój ojczym i najfajniejszy z dziadków, jakiego mogły sobie wymarzyć moje dzieci. Nie ujmując nic tym żyjącym, ale Marek… sam najwięcej miał w sobie z dziecka. Potrafił usypać na podwórku okazałą górkę ze śniegu, żeby ukochana wnusia mogła zjeżdżać na sankach. Sypał wierszykami i dla dzieci miał najwięcej cierpliwości ze znanych mi ludzi w jego pokoleniu. Większą miała tylko moja własna babcia, której maluchy nie męczyły nigdy. Czytaj: wykańczały, ale radość przesłaniała zmęczenie. Marek Edzia wyprzedził bardzo sprytnie – zajął miejsce przy samej bramie cmentarza.

Wczoraj po raz pierwszy poszliśmy na ten smutny spacer bez Tereski.

Po raz pierwszy 1 listopada było również i jej świętem. I jej odejście zakończyło pewną erę. Znacząco skróciło trasę. Bo ominęliśmy te kilka grobów, na które chodziło się z nią i dla niej. Pozostały te, z którymi czujemy więź. Z nami chodziły maluchy. Tygrys wypytywał z ciekawością czterolatka: a kto tu jest pod ziemią? A tu? Za kilka lat ciekawość być może zamieni się w znudzenie. Obydwoje zapomną babcię, która tak wiele miłości im dała w ich krótkim życiu. Tuliła, śpiewała, obsypywała upominkami. Dawała najpiękniejsze, co można dostać: bezgraniczne oddanie dojrzałego człowieka, który przebył życie i już wie, że najważniejszy i najpiękniejszy jest śmiech dziecka. Bo im częściej śmieje się dziecko, tym więcej radości wniesie kiedyś w świat. Ja tego jeszcze nie wiem, choć przeczuwam. I wiecie, co najbardziej mnie w tym zasmuca? Że kiedyś i ja odejdę, a wtedy moja rodzina może przestać odwiedzać grób moich dziadków. Bo tej miłości, która dała im tyle szczęścia w najwcześniejszym dzieciństwie, nie będą już pamiętać.

I nie będzie im być może doskwierać to, co mi w ostatnich miesiącach – powstanie ogromnej wyrwy w pamięci naszej rodziny. Gdzie jest sitko do frytek? Ile bułki mam dodać do pasztetu? I dlaczego tak bardzo lubiłaś tego wujka, do którego bez Ciebie już nie trafię? I czy tata pradziadka też był stolarzem? I, Babuniu, która w zasadzie piosenka, była Twoją ulubioną? O to wszystko nie zapytałam. A może i pytałam, ale odpowiedzi nie pamiętam…

W codziennym szumie pytań o sprawy małe i ogromne, patrzę, jak zabliźnia się w naszym domu rana po jej odejściu. Bo każda śmierć rozbija jakąś rodzinę. I tworzy ją na nowo. Koryguje trasę. Nie tylko tę cmentarną.


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂