Zaznacz stronę

Kiedy uświadomiłam sobie, że moja Babunia ode mnie odchodzi, przypomniałam sobie zdanie, które parokrotnie powtórzyłam jej miesiąc wcześniej. „No to pokazałaś mi, gdzie moje miejsce” pomyślałam wówczas i wielokrotnie po tym, jak zamknęła oczy.

Ostatnie miesiące życia mojej Babuni widzę dziś jako pasmo zbiegów okoliczności. Być może pomyślnych, bo pozwoliły jej dożyć ostatnich chwil w nieświadomości strasznej prawdy o jej stanie zdrowia. Jeździłyśmy po różnych lekarzach, poszukując odpowiedzi i lekarstwa na jej bóle, ale do onkologa nie zdążyłyśmy dotrzeć. Ba, nawet nie przyszło to do głowy ani nam ani żadnemu innemu specjaliście, czy naszej – troskliwej i starannej – doktor rodzinnej. Całe poprzednie lato, jak wszystkie dotąd, Babunia spędziła w swoim domku letniskowym nad jeziorem. Mieszkała tam sama, podobnie jak jej przyjaciółka – równolatka. Co nieco bardziej pobolewało niż rok wcześniej, z większym trudem docierała do sklepu na zakupy, ale jak na 87-latkę… tylko pozazdrościć formy! Odwiedziłam ją parokrotnie z maluchami i widziałam, że radzi sobie doskonale. Dziś bardzo się cieszę z tych chwil. Na parę lat przed czterdziestką, jawią mi się teraz jako ostatnie beztroskie chwile dzieciństwa. Dzieciństwa, które już nie wróci, bo raptownie przestałam być wnusią.

Zaczęło się niewinnie

Pod koniec lata, Babcia zabrała się za karczowanie krzaków, które przeszły na jej działkę od burkliwego sąsiada. Naszarpała się z nimi nieludzko małą, nie pierwszej młodości, piłką do przycinania krzewów. Po tym zaczęło ją boleć ramię. Potem, jesienią, już w domu, przy ubieraniu nieszczęśliwie przegięła uszkodzone dawniej kolano, które zaczęło bardzo boleć. Taki był początek naszych wędrówek do ortopedy. Do wianuszka bólu dołączyła kość udowa. Seria zdjęć: kolan, barku, kręgosłupa, usg miednicy – wszystkie wykazywały mniejsze lub większe zmiany zwyrodnieniowe, częściowo usprawiedliwiające bóle. Choć tylko częściowo. Kosztowne zastrzyki z kwasu hialuronowego, dziesiątki tubek maści przeciwbólowych i leków, które na początku pomagały, ale z czasem coraz mniej. Skąd bóle w pachwinie? Ortopeda wykonał zastrzyk- blokadę. Od niego rozbolało jeszcze bardziej. W Nowy Rok ostatni raz byłyśmy na spacerze – we dwie z dziećmi i niedaleko, bo na pobliskim skwerze, ale byłyśmy. Potem Babcia przestała wychodzić z domu. Bała się poślizgnąć na śniegu. Dość miała bólu. Została więc w domu na cała zimę. Spędziła ją w fotelu lub na kanapie. Coraz bardziej bolało, coraz mniej jadła. Zmieniłyśmy ortopedę. Zrobiłyśmy dodatkowe usg. Pokazało obraz po wieloodłamkowym, nie leczonym i źle zespolonym złamaniu. Cholera no! Nie leczonym, bo niezauważonym! Jak to się stało? Nie wiem. Babcia była twardzielką. Parę razy zdarzyło jej się upaść, nawet latem. Bolało? Pewnie uznała, że to stłuczenie, więc musi boleć. Nasz nowy ortopeda zrobił kolejną blokadę i zalecił rehabilitację. Uznał, że bóle są wynikiem przykurczenia i osłabienia mięśni.

Rozciąganie i wzmacnianie miało pomóc.

– Czy rehabilitacja daje szanse na uwolnienie się od tego bólu, doktorze? – zapytałam.

– No pewnie. Tylko trzeba ćwiczyć – odparł on.

My robiliśmy zakupy i stanowiliśmy łącznik ze światem, ale Babcia nadal była samodzielna: sprzątała, trochę czytała, była w stanie gotować… Przełom nastąpił, gdy w lutym wyjechaliśmy na tygodniowe wakacje. Babcia została w domu z pełną lodówką i w dobrej jeszcze formie. Po kilku dniach do domu po raz pierwszy przyjechało pogotowie z zastrzykiem. Chcieli zabrać do szpitala, ale nie odmówiła. Gdy wróciłam, Babunia wyglądała o parę lat starzej.

Zaczęło się szukanie rehabilitanta. Odpłatnie, bo i skierowanie z wizyty prywatnej i terminy takie, że dajcie spokój. Potem jeżdżenie na zabiegi. Bolało coraz bardziej, a wyjazdy męczyły. Znaleźliśmy rehabilitanta, który zgodził się przychodzić do domu. Tłumaczyłam za nim i za ortopedą – na początku poboli bardziej, ale z czasem będzie lepiej. Tak działają każde ćwiczenia.

Co więcej, niemal przestała jeść.

Po powrocie z wojaży znalazłam w lodówce pełen garnek zupy, którą zostawiłam Jej wyjeżdżając. Niemal nieruszony ser, wędliny… Teraz mama wzięła kilka dni wolnego i rozpoczęła kolejną turę pielgrzymek do lekarzy. Ja, w siódmym miesiącu ciąży, zostałam w domu. Kwestia jedzenia wybiła się na pierwszy plan. To już nie był słabszy apetyt, z którym borykałyśmy się od jesieni. Nie była w stanie zjeść kromki chleba, miski zupy. Lekarka na nowo ustawiła leki, by nie zakłócały łaknienia. W końcu kupiłam odżywki proteinowe. Ręka mi drżała, gdy składałam zamówienie, bo pojawiały się w naszej rodzinie dwukrotnie wcześniej i nigdy osoba chora nie zdążyła ich wypić. Ale przecież Babcia nie umrze, co za bzdura! To chwilowe. Wyniki badań krwi są niezłe. Wskazują na jakiś stan zapalny, ale to też do wyleczenia. A obniżony poziom żelaza tłumaczy brak apetytu. Trzeba zażywać żelazo, ćwiczyć, zacząć się ruszać, zaraz wiosna, to i apetyt wróci. A teraz powoli rozciągać ściągnięty żołądek. Nic z tego. Babcia odżywek nie mogła pić. Mdliło ją. A ja krążyłam nad nią z coraz większym brzuchem i kolejnymi posiłkami. Przecież bez jedzenia nie odzyska sił! I wtedy w bezsilności powiedziałam te zdania, a wśród nich jedno najważniejsze:

Babciu jedz! Bez jedzenia nie odzyskasz sił. A choćbyś chciała, to za miesiąc i tak nie umrzesz. Zbyt zdrowa jesteś na to!

Potem wszystko potoczyło się szybko, choć były to dla nas długie, pełne niepewności i strachu tygodnie.

Pewnego dnia, Babcia została w łóżku.

Po dwóch dniach upadłyśmy w drodze do łazienki. Pielęgniarka środowiskowa, która przyjeżdża podłączyć kroplówkę mówi – „Tak nie może być, bo urodzisz za wcześnie”. Daje kilka numerów telefonów i już na drugi dzień mamy cudowną opiekunkę. Babunia nadal leży, ból się nasila, pojawiają się majaki. Po kilku kolejnych dniach wzywam do Babci w nocy pogotowie, a rano lekarza rodzinnego, który wystawia skierowanie do szpitala. Tego samego dnia trafia na SOR, a stamtąd na ortopedię. Diagnoza – złamanie patologiczne kości udowej/ miednicy. Badania, konsultacje, wreszcie operacja zespolenia pękniętej kości. I straszna rozmowa z lekarzem- operatorem. Na kościach znaleziono zmiany nowotworowe, wyglądające na przerzuty. Trzeba czekać na wyniki badań histopatologicznych. Kilka dni po operacji Babunia wraca do domu. Boimy się tego jak diabli. Wygląda jakby była w dużo gorszym stanie niż przed pójściem do szpitala. Ciągle majaczy. Nagle w dzień wypisu zaczyna czuć się lepiej. Odzyskuje świadomość. Je.

Czekamy z łóżkiem rehabilitacyjnym, materacem przeciwodleżynowym. Babunia jest słabiutka, ale w pełni przytomna. Mama pyta:

– Mamuniu, masz na coś ochotę?

– Tak, piwo – odpowiada słabym szeptem. Z radością otwieram znalezioną w szafce puszkę i podaję jej łyżeczką. Bierzemy to za dobry znak. Następnego dnia czuje się dużo lepiej. Dogryza nam, żartuje, zjada śniadanie, prosi o loda, którego skwapliwie przynosimy. Dzwonię do jej przyjaciółki i zapewniam, że jeszcze przywiozę ją do domku nad jeziorem. Po czterech dniach głaszczę Babunię po ramieniu, gdy wydaje ostatni oddech, a do mnie wraca zdanie wypowiedziane zaledwie kilka tygodni wcześniej:

„Choćbyś chciała, to za miesiąc nie umrzesz”

I dźwięczy w głowie każdego dnia z pytaniem: czy wyciągnę z tego właściwą naukę?


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂