Zaznacz stronę

Co łączy siedmiu ubzdryngolonych w trupa marynarzy z domem kultury? Jedno słowo: komplikacje. Dobrze chociaż, że są rowery.

– Beata? – zawiesiłam głos.
– O ile ta twoja Beata nie jest jednym z siedmiu pijanych marynarzy, którzy właśnie okupują to mieszkanie, to szanse naszej kuzynki na udaną ceremonię maleją drastycznie.
– Nie ma jej tu? Jesteś pewna?
– Przeszukałam całe mieszkanie. Udało mi się policzyć marynarzy leżących i stojących. Fetor tam gorszy niż u Alfreda dziś rano.
– O! Wypraszam sobie! Żaden tam fetor tylko lekko nieświeże powietrze – wtrącił urażony.
– Fetor, powtarzam! I tu i tam. A tu jeden z najbardziej trzeźwych, czy też najmniej ubzdryngolonych, no w każdym razie trzymał się jeszcze na nogach, choć za jego stabilność nie mogłabym zaręczyć… No to jedyne, co był w stanie mi powiedzieć, to, że dziewczyny poszły do tawerny. Ale nie potrafił wskazać której, bo on ponoć nie stąd. A potencjalnie lepiej zorientowani koledzy leżeli właśnie w progu. Jakby co, Marcina tam nie widziałam.

Przełknęłam złośliwość i przełączyłam mózg na najwyższe obroty.

Tawern i barów tawernami nazywanych było w Świnoujściu kilkanaście. A ja akurat tego sortu lokali raczej nie znałam. Podobnie zresztą jak Olka. Jedyna nadzieja w moim niesfornym sublokatorze. Odwróciłam się ku niemu, ale wzruszył ramionami i przecząco pokręcił głową, jakby czytał mi w myślach.
– Na mnie nie patrz. Niezależnie od tego, co o mnie sądzisz, w spelunach raczej nie bywam.
Musiałam przyznać, że jesteśmy w kropce. Spojrzałam na zegarek. 11.42. Choćby nie wiem co… No nie, nie zdążymy dotrzeć nawet do dziesiątej części lokali, a cóż tu dopiero mówić o załatwieniu sprawy protezy, choćby najbardziej prowizorycznie. Beata to ponoć bardzo uzdolniona protetyczka. Wysyłają do niej pacjentów nawet z Gdańska. A przy tym dusza człowiek. Na pewno by coś wymyśliła. Kto może znać tawerny? Olśnienie przyszło proporcjonalnie szybko do wysiłku intelektualnego. Iza! Moja nieoceniona i wszystkowiedząca współlokatorka i przyjaciółka, a zarazem policjantka w obyczajówce. Kto jak kto, ale ona doskonale zna wszystkie szemrane zakątki w Świnoujściu. Beatę też zna, nawet lepiej niż ja, więc może wpadnie jej do głowy dokąd mogła pójść prosto z marynarskiej imprezy. Samo wyobrażenie higienicznej Beaty na takiej imprezie albo w podejrzanej spelunce było wystarczająco wstrząsające. Nie bardzo mogłam sobie wyobrazić poszukiwania-  jej w takich miejscach. Może Iza coś doradzi. Zawsze potrafiła znaleźć rozwiązania dla różnych kłopotów, w jakie się pakowałam. Może więc i tym razem? Tylko jak się z nią skontaktować? O tej porze powinna być w pracy. Akurat na niedzielę przypadał jej dyżur. O ile dobrze pamiętałam to raczej przy telefonie, a nie w patrolu. Trzeba spróbować zadzwonić. A numer na jej biurko to ja znam na pamięć. Nie raz i nie dwa przecież ratowała mnie z różnych opresji. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby Iza nie mogła czegoś poradzić. Tylko skąd wytrzasnąć telefon? Niedzielne wczesne popołudnie, w okolicy ani jednego otwartego sklepu, ani knajpy.

A może w mieszkaniu?

– Te, matrioszka – zagadnęłam kuzynkę – A tam między tymi marynarzami, to ty może aparat telefoniczny gdzieś widziałaś?
– Widziałam. Na stoliku w przedpokoju stał. Czerwony i chyba nawet nieuszkodzony.
– No to chodź. Wdrapujemy się tam z powrotem. Mnie mogą nie wpuścić, ale ciebie już znają.
Kilka chwil później pukałyśmy do drzwi mieszkania na drugim piętrze. Odpowiedziała nam głucha cisza. Użyłyśmy dzwonka. Rozświergotał się jak wściekły kanarek. Zmarłego by obudził, ale marynarzy najwyraźniej nie. W końcu nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły i ostrożnie zajrzałyśmy do mieszkania. Na wejściu już stwierdziłam, że Ola bynajmniej nie przesadziła, opowiadając o leżących pokotem marynarskich ciałach. Ponad dwoma musiałyśmy przejść, by dostać się do stolika z telefonem. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na miejsce zbrodni, ale trupy raczej nie chrapią, a ci tutaj sami terkotali jak telefony. Podniosłam słuchawkę. Uff! Na szczęście jest sygnał. Szybko wykręciłam znajomy numer i czekałam na połączenie.

Po kilku sygnałach doczekałam się.

– Pierwszy komisariat policji w Świnoujściu, młodszy aspirant Izabela Wójcik, słucham.
– Izuniu…
– Oho, co znowu?
– Rady potrzebuję – odparłam pokornie, postanawiając zlekceważyć to obraźliwe coś, co posłyszałam w jej głosie – Potrzebuję skorzystać mianowicie z twojej bogatej wiedzy w zakresie mi, porządnej panience z dobrego domu całkowicie obcym. Chodzi o speluny…
– Musisz się doprawić po panieńskim? Dziwię się raczej, że w ogóle jesteś już na nogach. Ledwo cię do łóżka doprowadziłam…
– Nie! Nie chodzi o mnie! Ja w tych spelunach chcę szukać Beaty.
– Beaty w spelunach? Zwariowałaś? Ciebie bym może tam szukała, ale jej?
– No właśnie jej. Marynarz powiedział, że tam poszła.
– Jaki znowu marynarz? Czyś ty się szaleju jakiegoś najadła?
– Właśnie, że marynarz. Powiedział. I nie wiem co cię tak dziwi. Marynarza w Świnoujściu nie widziałaś? Gdybym powiedziała, że górnik… No ale górnik, to raczej nie do tawerny, chociaż jakieś swoje speluny to oni pewnie mają…
– Tawerny? Joanna, otrząśnij się! On powiedział, że Beata poszła do speluny, czy tawerny?
– Tawerny. A czy to jakaś różnica?
– Zasadnicza. Beata faktycznie chodzi z siostrą i jej przyjaciółką do Tawerny. To dom kultury. Uczą tam dzieciaki tańca w każdą niedzielę i wolne soboty.
– Gdzie ten dom kultury? Jak się tam dostać?
– A gdzie jesteś? – wyjęłam z kieszeni karteczkę z adresem, i przedyktowałam – Mam chyba w okolicy patrol. Nyskę. Powiem im zaraz, żeby was zawinęli i podrzucili na miejsce. Czekajcie przed budynkiem. A! I rozumiem, że dowiem się później o co ta cała zadyma?
– Wszystko opowiem jak na spowiedzi. Mam nadzieję, że na weselu! Wysyłaj tu ten patrol! Pa! – rzuciłam słuchawkę i pociągnęłam Olkę do drzwi tak mocno, że o mało nie poleciałyśmy na śpiących marynarzy.

Parę minut później, byłyśmy już na dole.

Składałyśmy sprawozdanie pilnującemu rowerów Alfredowi, gdy przy chodniku zatrzymała się nyska policyjna.
– Czy któraś z pań to Joanna Zychler? – zapytał młodziutki mundurowy, czerwieniąc się przy tym po same cebulki włosów.
– Owszem, ja. – wystąpiłam do przodu, wypinając dumnie pierś.
– Mamy zabrać panie do domu kultury Tawerna.
– A czy zmieścimy się wszyscy – zapytałam, omiatając wzrokiem i gestem towarzystwo na krawężniku.
– Eee, yyy taaak – odparł przeciągle z miną z lekka zawiedzioną. Czyżby chodziło mu
o Alfreda? – No i te, rowery też się powinny zmieścić.
Podczas niezbyt długiej podróży zarumieniony młodzian milczał zawzięcie, czym zdaje się budził wielkie rozbawienie swojego partnera – barczystego czterdziestolatka z wąsikiem. Ten z kolei postanowił chyba poćwiczyć na nas swoje umiejętności śledcze i dość szybko wyciągnął całą historię. Przerywane co chwilę jego gromkim śmiechem przesłuchanie, zakończyło się akurat gdy dojeżdżaliśmy do niewielkiej kamienicy w okolicy portu. Wygramoliliśmy się z nyski, a młody policjant, coraz bardziej zarumieniony, pomógł Alfredowi wytaszczyć nasze rowery.

Podziękowaliśmy już niemal w biegu.

Pośpiesznie zaparkowaliśmy rowery przy wejściu i wbiegliśmy do środka. Z sali w głębi korytarza właśnie wysypywała się młodzież. Cześć z nich w obuwiu tanecznym, a dziewczyny w rozkloszowanych sukienkach.
– To pewnie tam… – szepnęła Olka.
– Pewnie tam. – Odpowiedziałam szeptem i zapytałam – A dlaczego właściwie szepczemy?
– Nie wiem. Ja chyba trochę ze strachu, że albo znów jej nie będzie albo powie, że nie jest w stanie nam pomóc. A wtedy trzeba będzie jechać do babci i do Ali i… nawet nie chcę o tym myśleć.
– Nooo… to nadeszła chwila prawdy.
– Jakby coś, to ja w domu mam butapren – próbował zażartować Alfred, ale chyba sam szybko zrozumiał niestosowność własnego żartu, bo zamilkł.

Przecisnęliśmy się pod prąd przez tłum młodzieży i weszliśmy do sali. W jednej z dwóch młodych kobiet, stojących koło wielkiego magnetofonu szpulowego, rozpoznałam siostrę Beaty. Na jej widok serce zaczęło mi bić jak podlotkowi przed pierwszym pocałunkiem. Nareszcie!

Jest Irena, znajdzie się pewnie i Beata.

– Irka! Irka! Czeeeść! – zaczęłam niemal wrzeszczeć, biegnąc ku nim przez całą salę.
– O! Cześć Joanna. A co ty tu robisz? Zamierzasz zapisać się na zajęcia? Bez urazy, ale to chyba nie twoja grupa wiekowa…
– Co to, to nie. Zdecydowanie. Jeśli jest jakaś czynność, której nie da się mnie nauczyć, to jest nią właśnie taniec. Szukam twojej siostry. Jest tu gdzieś, prawda?
– Nie. Dziś akurat jej nie było. – odpowiedziała lekko Irka, a ja poczułam jak jej słowa mnie przygniatają- Zadzwoniła rano, że ma jakieś pilne zlecenie. Jakaś złamana proteza, czy coś w ten deseń. Nie mam pojęcia gdzie jest teraz.
– Cóż to? Epidemia jakaś? – wykrzyknęłam w rozpaczy, a stojąca za mną Olka jęknęła głucho.
Pożegnałyśmy się, pozostawiając Irenę i jej towarzyszkę w stanie głębokiego zdziwienia i bez żadnych wyjaśnień. W drzwiach minęłyśmy Alfreda, który chyba zrozumiał nasze otępiałe milczenie, bo bez zbędnych pytań podążył za nami. Przed budynkiem usiadłyśmy na schodkach.
– Co robimy? – zapytałam po chwili milczenia.
– Wielkiego wyboru chyba nie mamy – zmęczonym głosem odparła Ola – Musimy jechać do babci i wyznać jej, że nie udało nam się nic załatwić. A potem jakoś powiedzieć o tym Ali. Która godzina?
Dochodzi trzynasta. – to Alfred.
No to trzeba się spinać. – udając przypływ energii zerwałam się ze schodów. – Stąd do babci mamy niedaleko.
Wsiedliśmy na rowery i popedałowali smętnie. Cholera, no! Tyle wysiłku na nic. Czy jeszcze można coś zrobić? Może faktycznie ten butapren? Tylko czy od tego się babcia nie zatruje? To się chyba nie bardzo nadaje do jedzenia? Chociaż śmierdzi jak najlepszy ser zgliwiały. A taki ser to babcia lubi prawie jak orzechy. Nieraz zasmradzała nim mieszkanie.

Na ponurych rozmyślaniach upłynęła nam cała droga.

Jeszcze wchodząc do mieszkania babci, nie wiedzieliśmy jak jej zakomunikować porażkę misji. Pewnie siedzi bidula i zamartwia się, czekając na nas i protetyczkę.
Pierwszym, co nas uderzyło po wejściu do domu był zapach świeżo parzonej kawy (skąd babcia ją bierze, to nie mam pojęcia, ale ma ją zawsze) i śmiech. Głośny serdeczny śmiech. Jeden na pewno należał do babci, ale drugi? Dziwnie znajomy… Zajrzałam do salonu. Na stole stał dzbanek z kawą, talerzyk ciasteczek i dwie filiżanki. A przy nich, zagłębione w wesołej konwersacji babcia i…

c.d.n.


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂