Zaznacz stronę

W cztery minuty byłyśmy na dole.

W tym czasie zdążyłam zbiec i wrócić na górę, by zmienić domowe pantofle na sandały i chwycić otwartą butelkę pepsi ze stołu. Kolejny kwadrans upłynął nam na bardzo szybkim marszu z podbiegami. Na szczęście dla nas, w wolne soboty kierowcy nie spieszą się chyba specjalnie i gdy za zakrętem zobaczyłyśmy wreszcie przystanek, chwilę później zza drzew wyłonił się autobus. Pozostało nam dobre pięćdziesiąt metrów, które przebiegłyśmy, wymachując rozpaczliwie ramionami. Na szczęście kierowca zauważył nas i poczekał łaskawie. Kolejne dwadzieścia minut w pustym autobusie, spędziłyśmy na usiłowaniach uspokojenia oddechu. I dopiero pod koniec podróży ustaliłyśmy kolejne kroki. Zamierzałyśmy autobusem
po drugiej stronie kanału dojechać do Jurka, pod którego domem znajdował się przystanek.

Ze złapaniem busa nie powinnyśmy mieć problemu, bo od niedawna rozkład jazdy został skomunikowany z godzinami kursowania promu. Gdy po kwadransie wysiadłyśmy z autobusu, patrzyłyśmy na sprawę dalece bardziej optymistycznie. Ze swadą ruszyłam przed siebie w kierunku nadbrzeża, ale musiałam gwałtownie zahamować, gdy tuż przed nosem przejechał mi samochód, za nim zaś drugi i jeszcze kolejne. Dobry znak, pomyślałam, to oznacza, że prom właśnie nadpłynął. Spojrzałam w kierunku nadbrzeża i zobaczyłam jeszcze jedno auto, którego kierowca, żywo gestykulując, dyskutował z pracownikiem obsługi promu. Po chwili machnął ręką, odwrócił się na pięcie i wrócił do swojego auta, po czym gwałtownie ruszył i odjechał, wyprzedzając po drodze odjeżdżający autobus.

Zostałyśmy na nadbrzeżu same,

nie licząc pracownika, który po rozmowie z facetem udał się w kierunku stojącego przy nadbrzeżu baraku, w którym mieściło się biuro żeglugi Świnoujskiej. Podążyłyśmy za nim, mocno zaniepokojone spokojem i niemal martwą ciszą, która nagle zapanowała. Prom, co prawda stał zacumowany przy brzegu, ale nie było na nim widać żywej duszy, co wydawało się co najmniej dziwne. Przyjrzałam mu się dokładniej w poszukiwaniu oznak życia, po czym dogoniłam moją kuzynkę, która konwersowała już z upapranym smarem pracownikiem.
– Jak to zepsuty? Tak całkiem zepsuty? Na amen? – dopytywała z rozpaczą w głosie. Upaprany tylko wzruszył ramionami.
– Na amen to pewnie nie, ale na ile to nie wim. Od tygodnia się chrzaniło, aż w końcu stanął. Sami nic nie wskóramy. Czekamy na mechaników, tylko kiedy przyjadom? Może dopiero jutro rano…
– To jak my się teraz dostaniemy na drugą stronę?
– Pewnie tak, jak wszyscy, na Warszów trza jechać.
– Ale jak? Bez samochodu? Autobus będzie…
– Za jakieś dwie godziny – wszedł jej w słowo Upaprany – Przed chwilą przecie odjechał.
– W wolne soboty to óni co dwie godziny kursujo. Chyba, że któś się jeszcze autem pojawi, ale raczej nie bardzo, bo Irek przed chwilą tablicę postawił, że awaria.
– To trzeba dwie godziny czekać?
– Ano… – Upaprany skinął głową, włożył upaprane ręce do niewiele czystszych kieszeni i udał się do baraku.

Olka zrobiła kilka kroków w stronę nadbrzeża,

po czym osunęła się gestem mdlejącej madonny na jeden z dwóch leżących tam kamieni i pogrążyła w zadumie. Podążyłam za nią i nieco mniej omdlałym gestem zajęłam drugi kamień. Cholera, no! Co teraz? Myśl, Zychlerówna, myśl! Przecież musi być jakieś wyjście? Omiotłam spojrzeniem skamieniałą na kamieniu Olkę, unieruchomiony prom i barak. Barak! Tam przecież musi być telefon! Jeśli chociaż telefon działa, to może pozwolą nam skorzystać! Podzieliłam się odkrywczym wnioskiem z kuzynką, ta jednak zachowała umiarkowany entuzjazm.
– I co z tego, że telefon? Do kogo ty chcesz dzwonić? Po tej stronie nie mamy nikogo, kto mógłby nas stąd wydostać.
– A może wujek? Sama wspominałaś, że zajmuje się dziś zwożeniem jedzenia. Czy mi się wydaje, czy słyszałam coś o tym, że Ala i Patryk zamówili wędliny u tego masarza od Nowaków? To po tej stronie przecież…
– Racja. Zamówili u niego szynkę i kiełbasy. Na dziś rano miały być gotowe, ale tata mógł je odebrać dopiero po 10.00, bo ten masarz na 9.00 chodzi do kościoła.
– Która jest? – Olka zerknęła na maleńki zegarek na srebrnej bransoletce.
– 9.30! – zerwałyśmy się z naszych kamieni i podrałowałyśmy w stronę baraku. Zanim zdążyłyśmy chwycić za klamkę, drzwi otwarły się same. Ja zdążyłam wyhamować, ale Olka z impetem wpadła do środka… wprost w objęcia Upapranego, który niestety nadal był upaprany. Odruchowo chwycił moją kuzynkę w szczupłej jeszcze talii, a kiedy po chwili z wyraźnym zakłopotaniem cofnął dłonie, stan ich czystości mogłam ocenić po olbrzymich, czarnych, pięciopalczastych śladach, które zostawił na jasnoróżowej sukience. Odskoczyli od siebie niczym para przyłapanych z nagła nastoletnich kochanków. Upaprany, z trudem kryjąc zakłopotanie, przeniósł wzrok na mnie.
– Czy panie są Joanna i Aleksandra?
– Taaak – odpowiedziałam przeciągle, zastanawiając się gorączkowo, skąd zna nasze imiona.
– Bo tam jest telefon do pań. Jakiś pan dzwoni. Powiedział, że na pewno gdzieś się tu panie snujecie po nadbrzeżu i rwiecie włosy z głowy. I że po tym was poznam. Ón tam czeka na linii…

Nie słuchałam już dalej

i nawet nie zastanawiając się kto mógł nas tu odnaleźć, zamierzałam właśnie pognać wąskim korytarzykiem w kierunku uchylonych drzwi biura, w którym dostrzegłam biurko, a na nim telefon z odłożoną słuchawką. Niespodziewanie jednak wyprzedziła mnie ciężarna i to ona pierwsza dopadła do telefonu.
– Halo! Tu Aleksandra! Kto mówi? – rzuciła gorączkowo w słuchawkę. Potem już w większości słuchała, zdaje się, monologu drugiej strony, przerywanego jedynie od czasu do czasu jej radosnym potakiwaniem.
– Tak, tak, rozumiem. Jasne. Wielkie dzięki. Czekamy! – zakończyła rozmowę i z szerokim uśmiechem odeszła od biurka. Uprzejmie podziękowała Upapranemu i skierowała się do wyjścia, ciągnąć mnie przy tym za rękę.
– Chodź, zaraz przyjedzie po nas taksówka.
Poszłam za nią nieco oszołomiona. Moja kuzynka zaś wyszła z mrocznego nieco baraku
i spokojnie, jakby nigdy nic, usiadła z powrotem na tym samym nadbrzeżnym kamieniu. Zajęłam zatem i ja swoje poprzednie miejsce i wlepiłam w nią wzrok żądający wyjaśnień.
– Kto to był? – nie wytrzymałam w końcu przedłużającego się milczenia.
– Kto? Aaaa telefon? Zaraz zobaczysz.
– Olka!
– No co? Niespodzianka.

Zrozumiałam, że nic więcej nie wskóram.

Zamilkłam zatem, postanawiając zrewidować listę ulubionych członków rodziny. Jak dotąd na liście kuzynek, Olka wiodła zdecydowanie prym, ale teraz… Spojrzałam na nią spod byka. Siedziała sobie na tym kamieniu, wystawiając twarz do słońca z uśmiechem błogim, wyrażającym zadowolenie. Cholera, kto to był? Któż mógł podążać nam na ratunek, budząc przy tym tak nieskrywaną radość mojej kuzynki? Niespodzianka… Olśnienie niemal zwaliło mnie z nóg. Znaczy z kamienia. Niespodzianka! Przecież to oczywiste! Marcin! Mój Marcin musiał wrócić z morza stęskniony i jedzie tu do mnie! Z odsieczą! Mój rycerz! Tylko jak nas tu znalazł? To również wydało się proste. Pewnie prosto z portu pojechał do mnie do domu, spodziewając się mnie tam zastać. Natknął się na mojego pożal się boże sublokatora i od niego dowiedział się o naszych kłopotach. Udał się zatem w pościg, by pomóc nam w kłopocie, a wieczorem pozwolić, bym zatonęła w jego ramionach. Hmm… co prawda już zapowiedziałam, że na wesele przyjdę sama, ale jakieś krzesło dla ukochanego się chyba obok mojego znajdzie? Szczególnie dla tak zasłużonego ukochanego, bo przecież to za jego sprawą teraz szybko dotrzemy na drugi prom i do Jurka, który w try miga pomoże nam odszukać Beatę. Beata cudem naprawi jeszcze dziś babciną protezę i wesele będzie uratowane! Ach, mój bohater!

Uśmiechnęłam się szeroko,

posłałam Olce zwycięskie spojrzenie z serii „i tak już wszystko wiem” i za jej przykładem wystawiłam twarz do czerwcowego słońca, pogrążając się w coraz słodszych rozmyślaniach i oczekiwaniach odnośnie dzisiejszego dnia i wieczoru. Z zamyślań wyrwał mnie dopiero warkot motoru samochodu. Odwróciłam się akurat by zobaczyć ceglastego fiata 125, zawracającego na pętli dla autobusów i zmierzającego w naszą stronę. Za kierownicą taksówki siedział nieznany mi młody człowiek, koło niego zaś, na fotelu pasażera…
– Alfred? – chyba jeszcze nigdy nikt nie zawarł w jednym słowie takiego ogromu rozczarowania. Nie umknęło to uwadze Olki, która spojrzała na mnie badawczo.
– No Alfred, Alfred. A kogo się spodziewałaś? Królowej angielskiej? Fajna niespodzianka, co? Wyobraź sobie, że chwilę po naszym wyjściu naszła go taka refleksja, że ten prom ostatnio często miewa awarie. Postanowił więc zadzwonić i dowiedzieć się jak wygląda sytuacja. No to zadzwonił. I się dowiedział. A jak już się dowiedział, to namierzył kumpla, którego brat jeździ na taksówce. I ten brat był akurat dziś w domu, bo miał wolne. A taksówka stała pod domem. Jak usłyszał dlaczego potrzebna nam pomoc, to natychmiast się zgodził pojechać po Alfreda i razem z nim zawieźć nas na Warszów, a może nawet na drugą stronę. No, co? Nie cieszysz się?
– Jak sto diabłów – odparłam ponuro.

Powlokłam się za nią do taksówki,

przy której już stał uśmiechnięty impertynent, teatralnym gestem zapraszając nas do środka. Wsiadłam na tylne siedzenie, wlepiłam wzrok w okno i tak spędziłam całą drogę na Warszów, w czasie której Ola dowcipkowała z sympatycznym kierowcą i jego irytującym pilotem. Wysiadając, zdobyłam się na posłanie wdzięcznego uśmiechu młodemu kierowcy. Przecież poświęcił niedzielny poranek na pomoc dwóm obcym wariatkom. I poświęca nadal, bo zobowiązał się przeprawić z nami na drugą stronę i jechać co najmniej do Jurka, co pozwoli nam zaoszczędzić dobre pół godziny. Cenne pół godziny. Wysiedliśmy z auta, bo prom znajdował się na oko w połowie drogi. Na szczęście płynął w naszym kierunku. Tak mi się przynajmniej wydawało. Coś jednak wydawało się nie grać. Na nadbrzeżu panował spokój. Nadmierny, nawet jak na niedzielny poranek. Rozejrzałam się. Ani żywej duszy, nie licząc nas i mężczyzny, który właśnie wyszedł z baraku, bliźniaczo podobnego do tego przy którym spędziłam dziś długie minuty.

Spojrzałam ponownie na prom.

Nadal był w połowie drogi. I coś w tym obrazku mocno nie pasowało. To był… właśnie! Obrazek! Żadnego ruchu, zero dźwięku, brak piany rozbryzgiwanej przez dziób sunącego statku… Prom stał! Rozejrzałam się w poszukiwaniu moich towarzyszy i zobaczyłam jak rozmawiają z facetem przed barakiem, po czym Olka osuwa się na najbliższą ławkę i opiera głowę na łokciach, a Alfred z głupią miną odwraca w stronę promu, który powinien był płynąć, a nie płynął. Podbiegłam do nich, choć nogi miałam jak z waty.

– Co się dzieje?! – wrzasnęłam.
– Utknął. – wyszeptała głucho Ola.
– Jak to utknął? Kto, co utknął? – wrzeszczałam nadal jak opętana, ale kuzynki mój wrzask zdawał się w ogóle nie poruszać.
– Prom. Prom utknął – odpowiedziała głosem bezgranicznie zrezygnowanym.- Utknął na mieliźnie.
– Na mieliźnie? Ale jak to? – dopytywałam błyskotliwie. Wtem dopadła mnie pewna myśl – A co z ludźmi, którzy nim podróżowali? Co z obsługą, gdzie oni są? Przecież nie wyparowali? Aaaa – odpowiedziałam sama sobie – Pewnie przepłynęli szalupami.
– Szalupami? – Alfred odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie badawczo, a śniadą twarz wnet rozjaśnił uśmiech – No tak! Szalupami! – wykrzyknął i pognał do baraku, skąd wrócił po kilku minutach z triumfalnym uśmiechem na ustach.
– Załatwione – poinformował nas radośnie, wciskając do kieszeni zwitek banknotów – Niebawem będziemy na drugim brzegu. A za pół godziny mamy autobus.
– Ale jak to „załatwione” – chciała wiedzieć Olka – Załatwiłeś przeprawę utkniętym promem?
– Nie promem, ale szalupą. Aśka mnie natchnęła. Skoro ewakuowali pasażerów i załogę, to gdzieś muszą być szalupy. Przepisy wymagają zresztą, żeby przy każdym brzegu stała przycumowana łódź ratunkowa. Tutaj mają aż trzy i nieczynny prom, więc jedną udało się wypożyczyć. Zostawimy ją na drugim brzegu.

Z baraku wyszedł inny facet z pękiem kluczy.

Machnął na nas ręką i nie czekając, skierował się w stronę zacumowanych nieopodal łodzi. Odpiął kłódkę i zsunął łańcuch sczepiający wiosła i łódź z keją. Z haka zdjął trzy szare parciane kamizelki i wręczył każdemu z nas po jednej. Również w milczeniu skinął nam głową i oddalił się w kierunku baraku. Odwzajemniliśmy pozdrowienie, po czym zaczęliśmy się usadawiać w łodzi. Alfred chwycił za wiosła, a żadnej z nas jakoś nawet nie przyszło do głowy, by zaprotestować, choć ostatni raz w jednej łodzi znalazłyśmy się dobre kilka lat temu z dziadkiem i wówczas rozpętała się regularna wojna o to, kto ma wiosłować. Dziś bez przepychanek oddałyśmy wiosła i rozkoszowałyśmy się radośnie świadomością, że oto przeprawiamy się na drugi brzeg. Choć nie powiem, pojawiła mi się pod kopułą taka obawa, że co jeśli i my utkniemy? Nic takiego się na szczęście nie stało i lekko zmoczeni bryzą, a właściwie wodą skapującą z wioseł, dotarliśmy na drugi brzeg w sam raz, by przekazać szalupę kasjerowi po drugiej stronie i doczłapać się na przystanek. Po minucie nadjechał autobus, którym dojechaliśmy prosto pod dom Jurka.

Wdrapałyśmy się na schody.

Alfred został na dole. Kręcił się koło furtki, nadsłuchując odgłosów
z podwórka. Zastukałam w czerwone drzwi. Odczekałyśmy chwilę, po czym zastukałam ponownie. Odpowiedziała nam głucha cisza. Odwróciłam się w stronę Alfreda, by mu powiedzieć, że chyba nic z tego, ale zobaczyłam tylko jak przeskakuje przez płot i znika za domem.

Chcesz przeczytać więcej? Pozostałe części opowiadania „Wyjątkowo twardy orzech” znajdziesz tu: I, II, IV, V.


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂