Zaznacz stronę

Wody! Skonam tutaj. Przepadnę z kretesem zaduszona tym rudym pyłem i może kiedyś karawana beduinów znajdzie moje oskubane przez sępy kości. Piasek i tak jest już wszędzie: pod odzieżą, między palcami, pod powiekami. Zatyka nos i bezlitośnie wysusza usta. Piasek, który wydawał mi się złoty, gdy wchodziłam na pustynię teraz stał się ciemnopomarańczowy, rozgrzany, ognisty. Zdaje się płonąć, tak jak płonie powietrze. Jak płonę ja! Pić… Błagam, pić! Staram się wytężać przemęczony od tego ciągłego wytężania wzrok. Piasek pod powiekami nie ułatwia zadania, ale nie poddaję się. Wiem, że trzeba wytężać, to wytężam: w poszukiwaniu oazy, studni, ludzi.
W poszukiwaniu wody. Wszędzie piasek… wydma za wydmą, a za kolejną wydmą… jest! Błękitna, połyskująca tafla. Doczołguję się do niej resztką sił. Zaraz odżyję. Zanurzam dłonie w przejrzystej głębi. Obmywam twarz. Otwieram szeroko usta, by nasycić się srebrzystymi kroplami. Buaah!
Co to? Piasek! Fatamorgana. Przepadłam. Tu zostanę. Palące słońce, tysiące hektarów piasku i to rozedrgane powietrze, które aż wibruje. Aż dźwięczy. Zamykam oczy i słucham powietrza. A ono składa dźwięki z coraz większą mocą. Wibruje, terkocze, wwierca się w pełen piasku mózg. Znam ten dźwięk. Skąd ja go znam? Wyje tuż nad moim uchem. Z trudem otwieram zasypane powieki. Piasek zniknął. Jest już tylko pod powiekami i w gardle. Pozostała paląca suchość. Pozostało słońce prześwietlające mózg na wskroś. I ostry wibrujący dźwięk.

Telefon! Skąd on się wziął na pustyni?

Razem z moim tapczanem i całym pokojem wynajmowanym na kwaterze? Siadam ostrożnie. Mrużę oczy i przesuwam się na prześcieradle, uciekając, snopowi ostrego czerwcowego słońca, wdzierającemu się do pokoju przez nie zasunięte kotary. Telefon milknie na chwilę, choć jego echo nadal wwierca się w mój skołatany mózg. Próbuję zebrać okruchy wczorajszego dnia, ale z marnym skutkiem. Chyba udał się panieński. Panieński mojej kuzynki Alicji. Panieński z odrobiną wina. Ładna mi odrobina! Telefon odzywa się ponownie. Podnoszę słuchawkę. Przykładam ją do ucha, wydając z siebie zachrypnięte „słucham”, po czym natychmiast odsuwam ją o dobre dwadzieścia centymetrów, gdy wylewa się na mnie stamtąd fala przeraźliwego szczebiotu. Po dłuższej chwili zaczynam rozróżniać pojedyncze słowa, ale za żadne skarby nie mogę uchwycić ich sensu. Babcia? Szczęka? Jaka do cholery szczęka. I że dokąd nie pójdzie. Wiem tylko, że mówi do mnie Ola, moja kuzynka, którą pierwsze miesiące ciąży uratowały wczoraj od aktywnego uczestnictwa w zatapianiu moich smutków w potokach „Egri Bikaver” i tokaja. Spojrzałam na zegarek. 7.30. Pozostałe uczestniczki wieczoru panieńskiego Alicji zapewne błąkają się nadal po swoich pustyniach, a mnie zalewa fala szczebiotu.
– Poczekaj chwilę. Ktoś puka.
Z wysiłkiem wychrypiałam do słuchawki pierwszą wymówkę, jaka przyszła mi na myśl, po czym odłożyłam ją na stolik obok aparatu i poczłapałam do kuchni. Wzięłam do ręki szklankę z suszarki i odkręciłam kurek z zimną wodą. Duszkiem wychyliłam całą zawartość naczynia, po czym ponownie podstawiłam je pod kran. Drugą szklanicę piłam wolniej, mniejszymi łyczkami, czując przy tym, jak z każdym łykiem wypłukuję piasek z ust, gardła. Pozostał jeszcze pod powiekami. Pochyliłam się nad zlewem, odkręciłam mocniej kurek i nabrałam pełne dłonie lodowatej wody. Obmyłam twarz kilkukrotnie, przytrzymując na koniec dłonie przy oczach. Znacznie lepiej. Wytarłam dłonie i twarz kuchenną ściereczką, ciesząc się, że moja porządna współlokatorka Iza wczorajszego wieczoru powiesiła czystą. Po raz trzeci napełniłam szklankę i wróciłam do pokoju gotowa na zderzenie z falą szczebiotu.

Usiadłam ciężko na krześle,

odchrząknęłam, postawiłam szklankę na stoliku i podniosłam słuchawkę.

– Współlokator zapomniał kluczy – mruknęłam do słuchawki, co miało służyć za wyjaśnienie mojej nieobecności – O co chodzi z tą babcią i szczęką?
– No, mówiłam ci przecież przed chwilą – na szczęście w głosie ulubionej kuzynki nie pobrzmiewała pretensja – Złamała się dziś rano i powiedziała, że nigdzie nie pójdzie i nie pobłogosławi! A jeśli już to bez zdjęć!
– Cccooo? – jęknęłam głucho, starając się rozwiązać w myślach tę łamigłówkę – Kto się złamał? Babcia?!
– Nie no coś ty, głupia? Jak babcia się złamała? Szczęka! Szczęka się złamała, a babcia powiedziała. I pozostaje niezłomna. Jak zwykle. Niestety. – wyjaśniła wyczerpująco Ola, a mnie powoli zaczęło się rozjaśniać pod zasypaną jeszcze nieco piaskiem kopułą.
– Przecież to katastrofa! – wykrzyknęłam w przypływie zrozumienia – Jak nie pójdzie, to Alicja nie wyjdzie! Bez babci się nie ruszy! Nie ma szans. Biedny Patryk…
– A ile jedzenia się zmarnuje. – westchnęła moja ciężarna kuzynka, której wilczy apetyt zadawał kłam wszelkim pogłoskom o porannych mdłościach i wstręcie do jedzenia na początku ciąży – I orkiestra zamówiona. Sala w „Penelopie”… – wymieniała z coraz większym zaaferowaniem.
– A jak się złamała? – zaciekawiłam się – Tak po prostu?
– Niezupełnie po prostu. Próbowała rozgryźć orzech.
– Włoski?
– Nie, laskowy. Z nimi ponoć na ogół nie ma problemu i zawsze rozgryza, a ten się okazał jakiś twardy wyjątkowo.

Zadumałyśmy się przez chwilę

nad wyjątkowo twardym orzechem i jego wpływie na życie naszej kuzynki Alicji, która teraz przez niego, dziada jednego, nie wyjdzie, gdy już wszystko dopięte na ostatni guzik.
– Ala wie? – zapytałam
– Nie! I mam nadzieję, że się nie dowie! – wykrzyknęła ze słuchawki Ola, aż musiałam ją (słuchawkę, nie Olę, chociaż w zasadzie odsuwając słuchawkę, odsunęłam i Olę, a przynajmniej jej głos) od rzeczonego ucha odsunąć.
– A jak ma się nie dowiedzieć? Jak babcia nie wyjdzie, to Ala się dowie… – zaczęłam ostrożnie, a jednak okazało się, że nieostrożnie, bo moją nieodsypaną jeszcze głowę zalała nowa fala szczebiotu.
– Nie może się dowiedzieć, bo my musimy coś z tym zrobić! Skleić ją jakoś, czy coś. Bo nowej dziś to już nie kupimy! Nawet w Peweksie!- wykrzykiwała kuzynka – I właśnie dzwonię, żeby ci powiedzieć, że musimy to załatwić do piętnastej, bo o wpół do czwartej mają przyjść po błogosławieństwo. I te zęby muszą wtedy już tam być. I tak sobie pomyślałam o tej twojej znajomej protetyczce, wiesz, tej od tego Jareczka, czy Jerzyka…
– Jurka – poprawiłam odruchowo, przejmując przy okazji inicjatywę – A ona to Beata. Wiesz, to byłby jakiś pomysł. Może ona by mogła jakoś tak coś na szybko chociaż… Tylko, czy oni są? Dawno ich nie widziałam. A wiem, że jak tylko robi się ciepło, to na niedziele wyjeżdżają. I to już w sobotę po robocie. Oni z tych jeżdżąco- wędrujących. Ale weź tę szczękę i przyjedź do mnie. Zadzwonię do Jureczka i spróbujemy ich złapać…
– Lecę – rzuciła Ola. Słowem i słuchawką rzuciła to „lecę” prosto w moje biedne, nie do końca jednak zasypane ucho.

Odłożyłam słuchawkę na widełki i zadumałam się.

Że też akurat dzisiaj babcia musiała te orzechy gryźć. Nie mogła zostawić ich na jutro? Akurat w dzień ślubu Alicji, naszej kuzynki, którą wychowała. Ali rodzice lecieli samolotem z Anną Jantar. I cała Polska wiedziała, że Anna Jantar zginęła, ale o tym, że zginęła też inna Anna – Ali mama, a także Ali tata – Michał, to wiedziała Ala i my -jej rodzina. I dla Ali babcia była odtąd całym światem i to ona miała wypuścić ją w świat w dzień ślubu. Nie miało to być tradycyjne błogosławieństwo, bo babcia z krzyżem by nikogo do domu nie wpuściła, ale jego świecka odmiana. Przez miesiąc babcia szykowała przemówienie, a przemawiać umiała jak mało kto: krótko, trafnie, błyskotliwie. Prosto w punkt i dobijała pointą. Ale babcia to elegantka i dama. Jak powiedziała, że bez zębów nie wyjdzie, to nie wyjdzie. Nawet na ślub ukochanej wnuczki.

Trzeba coś zrobić.

Znaleźć Beatę, choćby na wydmach w Łebie, przywieźć ją tutaj i nakłonić by skleiła jakoś babci protezę. Choćby tymczasowo, na parę godzin. W nagłym przypływie wigoru wstałam dziarsko z krzesła, po czym usiadłam ponownie. Wigor opuścił mnie całkowicie. Ależ się załatwiłam. Po co było tego Egri Bikaver tyle pić? Przecież wiadomo, że po tym cholerstwie wypitym w większej ilości, człowiek nie ma prawa czuć się dobrze. Przynajmniej na drugi dzień,
bo wczoraj to się zrobiło całkiem fajnie. Jak już zapomniałam dlaczego piję.
I że w tym egri, to smutki próbuję utopić. Moja kuzynka wychodzi za mąż za przesympatycznego i w dodatku przystojnego weterynarza, a ja niedawno zostałam sama. Bo ten kretyn po ostatniej awanturze postanowił zostać marynarzem. Zamiast odczekać, ochłonąć i namiętnie się pogodzić, jak to na ogół mieliśmy w zwyczaju, on zaciągnął się na statek handlowy i popłynął do Chin! I może już nie wróci. A jak już wróci, to i tak będzie za późno na pogodzenie się. Za pół roku?! Może nawet przywiezie sobie jakąś małą, skośnooką narzeczoną. A ja będę patrzeć z daleka na ich ciche szczęście. Czy zapomnę przez te pół roku jaki on ma olśniewający uśmiech? Ten uśmiech, który potrafił rozbroić każdy mój gniew. No może kiedy już minęła furia. Poczułam niebezpieczne pieczenie pod powiekami. To już nie piasek. Cholera! Też mi się zebrało na wspominki. I dziś i wczoraj! Diabli nadali! Trzeba się ubrać i zabrać za szukanie szczęki. Yyyy, to znaczy, protetyczki Beaty.

Chcesz przeczytać więcej? Pozostałe części opowiadania „Wyjątkowo twardy orzech” znajdziesz tu: II, III, IV, V.


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂