Zaznacz stronę

Nie przypuszczałam jak może się zmienić podejście do słoika i jego zawartości. Jakim ładunkiem emocjonalnym można go obarczyć. I odbarczyć, na szczęście. By z apetytem zjeść.

Wpadłam w słoiki. Oraz w butelki. No i w zakrętki do nich – małe, duże, kilka wielkości średnich, na cztery, na sześć… Wekowe szaleństwo to efekt uboczny pomieszkiwania na wsi i posiadania dużej kuchni. Od końca maja, kiedy kwitnie czarny bez i pojawiają się szparagi, po październik – gdy kisimy kapustę, moja kuchnia jest zastawiona szklanymi pojemnikami przeróżnego autoramentu, a dom przesiąka codziennie innym zapachem. Nie nastawiam się na masówkę, bo przerobienie więcej niż 20 kg danego warzywa powoduje, że napawa mnie ono wstrętem i nie ma mowy, bym po nie sięgnęła przez najbliższe kilka miesięcy, a nie o to przecież w przetworach chodzi. Ulubiona „porcyjka” to ok. 5 kg, choć widełki wahają się między 1,5 kg, a 10 kg. No, ale wsadzić w słoiki 10 kg ogórków w całości, a obrać tyleż samo cienkich szparagów to – eufemistycznie rzecz ujmując – nie to samo… Wyjątkiem są pomidory, których w sumie przez sezon potrafię przerobić 50-60 kg. No, ale w różnych kompozycjach: aromatyczny sos do spaghetti z ziołami, pomidory podsuszane w oleju, całkiem wysuszone, przechowywane na sucho, w leczo z różnokolorową papryką, kabaczkiem i cukinią, przecier pomidorowy z lubczykiem i pietruszką… W ubiegłym roku dołączył do zestawu gęsty i aromatyczny sos Ortolana z cukinią i marchewką, oraz wersja z dodatkiem pozostałej włoszczyzny. A także sos pomidorowy z grillowanym bakłażanem i pasta kanapkowa z grillowanego bakłażana, grillowanej papryki i pomidorów. Obłędnie pyszna. Każdego przetworu muszę mieć co najmniej kilka słoiczków, bo jeśli powstanie tylko jeden, to szkoda mi go będzie otworzyć i największe szanse ma na to, że się w końcu zepsuje.

Mój problem ze słoikami przez lata polegał na tym, że je robiłam i miałam.

Miło mieć pełną spiżarkę i codziennie wynurzyć się z niej z kolorowym, pachnącym latem smakołykiem. A na upartego by się dało, bo tych wszystkich słoików i butelek różnych wielkości wychodzi na ogół z mojej kuchni ze 400. A może i więcej. Sęk w tym, że dla mnie robienie i posiadanie popadało w nałóg. Oto fragment zapisków sprzed dwóch lat: „Kiedy nie zdążę zrobić czegoś, co chciałam, czy planowałam, jest to dla mnie ciężkie przeżycie. Poważnie – myślę o sprawie z żalem co najmniej przez kilka dni. Potrafię zmienić plany rodziny i posprzeczać się z tego powodu z mężem, żeby przejechać 50 km do koleżanki, u której mogę zebrać 2 kg malin na sok. Kiedy odwiedzili nas w weekend goście, nawet ich zagoniłam do kuchni. Mimo dwójki malutkich dzieci, potrafię położyć się spać o trzeciej w nocy, bo przecież morele zepsują się w lodówce. A zimą… Zapominam często o tym, przy czym tak ciężko naharowałam się latem i zostawiam w piwnicy słoiki pełne buraczków, dżemów i leczo. Gdyby nie K., zapewne połowa zostawałaby na półkach. I to właśnie opiera sprawę o absurd.

Nie przestanę ich robić, bo to przekracza moje siły.

A poza tym mam małe dzieci, którym chcę dawać dobre i zdrowe pożywienie. Nie mówiąc o wygodzie i dostępności niektórych przetworów, których w sklepie po prostu nie dostanę. Postaram się przynajmniej je zużywać. Podobnie jak wszystkie warzywne i owocowe mrożonki oraz susze (bo i tych jest całkiem sporo).

Czy istnieją grupy wsparcia dla anonimowych wekoholików? A może raczej przetworoholików?”

Uświadomiłam sobie jednak, że udało mi się wypracować znaczącą zmianę w ciągu ostatnich paru lat. A nawet kilka zmian.

Po pierwsze: nie szaleję po nocach. Uświadomiłam sobie, że jednak sen i lepsze samopoczucie w ciągu dnia są znacznie ważniejsze od kilku słoiczków konfitury morelowo-pomarańczowej. Zmieniłam organizację pracy i najważniejsze rzeczy robię w ciągu dnia, miast zostawiać je na wieczór, przeciągający się w praktyce do późnych godzin nocnych.

Po drugie: robię tylko to, co się faktycznie przyda do zjedzenia, z dużym naciskiem na aspekt zdrowotny. Stąd coraz więcej pomidorów, a mniej dżemów. Pojawiły się kiszonki: obok ogórków również kapusta i papryka, do których w tym roku może jeszcze dołączy topinambur, buraki i kapusta modra.

Po trzecie: nie oszczędzam słoiczków. Już ubiegłej zimy pielgrzymki do piwnicy stały się znacznie częstsze, a w tym roku powinny się jeszcze nasilić. Pieczonej papryki już zjadłam dwa słoiczki, a nie minęły jeszcze dwa tygodnie od kiedy powstała.

Po czwarte wreszcie: wyluzowałam psychicznie. Przetwory nie spędzają mi już snu z powiek. Nie zdążyłam zrobić szparagów w zalewie słodko-kwaśnej? Trudno. Są inne rzeczy. Jakoś mi ich specjalnie nie żal. Podobnie, jak dżemu brzoskwiniowego i kilku innych smakołyków. I wiecie co? Świat się jakoś nie zawalił. To chyba jakiś progres?


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂