Zaznacz stronę
Nie zażywałam antybiotyków od ogólniaka do… pierwszego porodu. Potem to już równia pochyła. Ostatnia zima tak nam dała popalić, że w tym roku postanowiłam nie dopuścić do rozwoju chorób. Dusić je w zarodku. A plan na zdrowie mam dość wszechstronny. I już widzę, że działa!

Kilka słów o minionej zimie?

Niech będzie, ale tylko kilka, bo wolałabym o niej zapomnieć. Wszystko zaczęło się, gdy zaszłam w trzecią ciążę. Od początku kiepsko się czułam. Przede wszystkim słabo i sennie, co zna wiele z was. Ale też zdołowana i przerażona, bo jakoś nie mogłam ogarnąć, że będę miała trzecie dziecko. Od tego przerażenia niemal natychmiast zapaliły mi się zatoki, co jest moim stałym problemem od dwóch lat (czyli od drugiej ciąży!:)). Zaległam więc na kanapie zdołowana i zasmarkana. A kiedy ja zaległam, moje dzieci praktycznie przestały wychodzić na dwór, bo mój K. to raczej nie z tych co się po siąpawkach listopadowych lubią przeciągnąć. Tak na maksa rozkręciło się na początku grudnia. Do mnie dołączyła Babunia, potem na zmianę dzieci, a wreszcie K. Przez kilka kolejnych poniedziałków mąż zabierał rano dzieci do przychodni – jedno na wizytę kontrolną, a drugie na osłuchanie „bo jakoś tak pokasłuje od rana”. No i to drugie zostawało w domu, na ogół z antybiotykiem. A ja antybiotyków nie cierpię! Właśnie przez to, jak osłabiają układ immunologiczny. Przerobiliśmy zapalenie oskrzeli, płuc, jamy ustnej i nie pamiętam co jeszcze. Nie wyobrażam sobie kolejnej takiej zimy. Dlatego już w wakacje postawiłam sobie cel.

Cel: zima bez antybiotyku

Spodziewałam się, że może być trudno, bo Żmijka już lato zakończyła zapaleniem oskrzeli i tygodniową kuracją antybiotykową, a ja przekąszałam augmentin trzykrotnie w czasie wakacji (czyt. po porodzie). Na deser zjadłam dodatkowo solidną dawkę zinnatu. Mniam. Żarty na bok? Nie było to fajne, ale co zrobić, kiedy w ciągu ośmiu tygodni życia Bzyczka, dziewięć razy miałam zapalenie piersi, a w międzyczasie kilkutygodniowe zapalenie zatok? Od połowy czerwca do połowy sierpnia wystarczyło, że pomyślałam o swoich piersiach, a zaraz robiło się w którymś miejscu zgrubienie i bolało tak, że płakałam przy każdym karmieniu. Wtedy doceniłam samą siebie za posadzenie kapusty w ogrodzie. Zamiast czekać aż urośnie, poszatkować i ukisić, ja w letnie dni zmrażałam ją i owijałam sobie nią piersi. Czysta rozkosz i przyjemność!

Wreszcie się wkurzyłam

Ale tak naprawdę solidnie wkurzyłam. Postanowiłam zawalczyć. Poczytałam, poprzeglądałam rozmaite fora, blogi, portale. Zrobiłam solidny odsiew, bo złote rady w stylu „pij regularnie herbatkę z miodem”, to gdzieś tam mogę sobie wsadzić. Miodu w naszym domu pochłaniamy 10-12 litrów rocznie. Dodajemy go do herbaty na zmianę z sokiem malinowym, z czarnego bzu, pigwy, a od tego roku również rokitnika. Przez całe lato mieszkamy na wsi, gdzie mamy świeże powietrze, poranną rosę i maliny prosto z krzaka. Wiedziałam więc, że zadziałać muszę inaczej. Zaczęłam od analizy naszego trybu życia, odżywiania, ubierania. Pogadałam z moją rodzinną, pediatrą, położną. Nie będę was zanudzać. Wymienię tylko rezultaty – kilka kroków, które już przedsięwzięłam i ułożyłam w plan na zdrowie. I które dają pierwsze efekty.

Po pierwsze: wsparcie dla mikroflory

Jeśli po antybiotykach nasza zbiorowa rodzinna odporność spadła, stało się to w dużej (jeśli nie głównej) mierze przez zniszczenie milionów dobrych bakterii. Trzeba im pomóc się odrodzić, a do tego czasu dać wsparcie z zewnątrz. Po pierwsze więc, wzbogacamy jadłospis w produkty stanowiące dobrą pożywkę dla bakterii zamieszkujących jelita: błonnik, skrobię oporną, cukry nie ulegające rozkładowi w żołądku i jelicie cienkim. Od zawsze jemy ciemne, pełnoziarniste pieczywo i musli, więc z błonnikiem w naszej diecie nie ma raczej problemów. Teraz dołączyliśmy też w nieco większych ilościach niedojrzałe banany, będące źródłem skrobi opornej, a także zimne ziemniaki, ryż, czy makaron – świetną bazę do sałatek. Witamin staramy się dostarczać z każdym jedzeniem, dodatkowo wspierając się świeżymi sokami. Te ostatnie miały być codziennie, ale w praktyce… jeśli uda się wyciskarkę uruchomić dwa razy w tygodniu, to już jest sukces. Staramy się regularnie zażywać witaminę D3. Do tego doszedł probiotyk. Przede wszystkim w postaci naturalnej, czyli z kiszonek własnej produkcji. Kapustę kiszoną dzieciaki wsuwają nawet na kanapkach. Do tego ogórki i papryka, a zastanawiamy się jeszcze nad zakiszeniem topinamburu. Wiem, że świetne są buraki, ale jakoś nie wierzę, żeby moja rodzina je jadła, czy piła sok. Widziałam ich miny jak próbowali :). Do tego kuracja probiotykiem aptecznym. Wybierając ten ostatni, kierowałam się dostępną wiedzą o badaniach klinicznych konkretnych produktów, a także opiniami. Wybraliśmy dwa, o realnej dla naszej kieszeni cenie. Bo można kupić i takie po kilkaset zł za 30 kapsułek. Nasze są tańsze, ale i tak miesięczna kuracja dla całej rodziny przekracza 300 zł. Jeden z nich kupowała dla nas moja siostra w Berlinie, bo w Polsce jest niedostępny. W sumie, to nie gazeta, a blog, więc chyba nie muszę robić tajemnicy: w Polsce kupuję Vivomixx, a ten z Niemiec to SymbioFlor, często przepisywany pacjentom przez Instytut Mikroekologii w Poznaniu.

Po drugie: hartowanie

Już nie odpuszczam spacerów. Codziennie, prosto z przedszkola maluchy spędzają półtorej do dwóch godzin na dworze. Czasem udaje się dłużej, czasem krócej, gdy pogoda podła. Od początku września na palcach można by jednak policzyć dni, w które zostaliśmy w domu. Nawet jak maluchy chrząkały, pokasływały, nie poddałam się. Nie w samych spacerach jednak tkwi sedno. Ważne jest też to, jak się dziecko (i samego siebie) ubiera. Unikamy przegrzewania jak ognia. Przede wszystkim ja unikam, bo K. bardziej jest skłonny do ulegania pokusie typu „jeszcze jedna bluza i zapnij się pod szyję”. Postanowiłam też bardziej im zaufać. Jeśli Tygrys krzyczy, że mu gorąco i żeby nie zapinać pod szyję, nie zapinam. Pilnuję czapek na głowach i podkoszulek w spodniach. I tyle. Niech się hartują.
Marzy mi się zostanie morsem, ale niestety zimą to ja najbardziej lubię nurkowanie w cieplutkich poduszkach. Ale może… kiedyś? Póki co, zdecydowanie wybieram saunę.

Po trzecie: zdrowy dom

Po powrocie ze spaceru hartujemy się nadal: grzejniki są na ogół przykręcone na „2”, a dzieciaki biegają po mieszkaniu w skarpetkach. Używamy nawilżacza powietrza z jonizatorem, a na parapetach pojawiły się paprotki i sansewieria. Te pierwsze pewnie wkrótce zasuszę, a te drugie utopię, ale na razie są. Detergentów nie używam już od dawna. Ściereczki z mikrofibry z wodą, a jako wsparcie głównie płyny i proszki na bazie octu, sody i cytryny. Uwierzcie mi: działają.

Po czwarte: rozsądna higiena

Uwaga! To będzie skandal! Nie kąpiemy się codziennie. Nie widzę potrzeby codziennego mycia całego ciała, a zbyt częste atakowanie wodą i mydłem osłabia naturalną barierę ochronną skóry. Wiem, że wiele osób nie wyobraża sobie dnia bez kąpieli lub solidnego gorącego prysznica. Jest to jednak kwestia przyzwyczajenia, a nie rzeczywistych potrzeb. Co nie znaczy, że nie należy dbać o higienę. Bez obaw: ząbki, uszka, stópki i pupki to codziennie, nawet razy dwa. Ale kolana pod spodniami, to mi się specjalnie nie zabrudzą. Od kiedy rzadziej się moczymy, zauważyłam znaczną poprawę kondycji skóry, która u Tygrysa i Żmijki miała tendencje do przesuszania, a moja… no cóż, swoje lata ma. 🙂

Do codziennych działań dołączyło bardzo staranne czyszczenie nosa. Niby i tak się to robi, ale w naszym domu, to niemal fanatycznie. Trzy razy dziennie aplikujemy przedszkolakom wodę morską i starannie oczyszczamy, a na koniec robimy jeszcze coś. Podpowiedziała mi to pewna prześwietna i bardzo doświadczona pediatra z Zielonej Góry, która dla wielu rodziców w naszym mieście jest ostatnią deską ratunku i zna przeróżne sztuczki. Otóż w okresie grzewczym nosek należy od środka delikatnie natłuścić. U niemowlaka stosujemy czystą parafinę lub jakiś naturalny olejek (np. ze słodkich migdałów), starszakom dokładamy do parafiny kilka kropel propolisu. To ostatnie jest niemożliwe, jeśli dziecko jest uczulone na miód. Od kiedy to robimy, katar i kaszel minęły jak ręką odjął!

A kiedy już coś się zaczyna…

…też mamy swoje metody. Dla mnie podstawa, to wymoczenie nóg w gorącej wodzie, a potem ciepłe skarpetki i pod kołdrę. Rozgrzewającą metodę dla dzieci podpowiedziała mi znajoma pielęgniarka środowiskowa. Działa świetnie, ale maluchy jej nie lubią, zwłaszcza Tygrys, który jest dość wrażliwy na wysokie temperatury. Trzeba otóż świeżo ugotowanego ziemniaka rozgnieść, zawinąć w ściereczkę i ręcznik i przyłożyć dziecku do klatki piersiowej lub na plecy na wysokości piersi. Trzymać tak, aż ostygną, przebrać koszulkę (bo ta ziemniaczana trochę zawilgnie), wpakować do łóżka, a następnego dnia pozostawić malucha w domu. Nie wiem dlaczego, ale to działa. Tylko negocjacje przed zastosowaniem są żmudne i wynagrodzenie sięga już całej paczki żelków. Oczywiście przy bajce.
Zawsze też zaparzam gorącą herbatę, najlepiej z dzikiej róży lub lipy, do której wlewam wszystko, co znajdę pod ręką i w piwnicy: sok z czarnego bzu, dzikiej róży, malin, rokitnika, syrop z mniszka i miód. Szczególnie smaczna ta herbatka nie jest, ale ma moc.

Jest jeszcze jedna metoda… Czytałam o tym kilkukrotnie, ale jakoś trudno było mi uwierzyć. Do sprawdzenia metody zachęcił mnie sąsiad, który stosuje ją w swojej rodzinie od lat. Wydaje mi się, że to faktycznie działa. Ale tylko na samiutkim początku infekcji, kiedy czujemy, że „coś nas bierze”. Dwie krople wody utlenionej do jednego ucha i na dwie minutki położyć się, żeby nie spłynęło. Powtórzyć na drugie. Ja później osuszam chusteczką, bo jednak płyn w uchu mnie nie przekonuje. Kilka razy stosowałam u siebie, raz u K. i choroba się nie rozwinęła.

I wiecie co? Ten zestaw działa!

Kilka razy już „coś nas brało”, a ja nawet miałam spory problem z zatokami, ale koniec końców organizm się obronił. Po trzech ostatnich zimach, które spędziłam w większości w domu zasmarkana, to było jak cud! W niedzielę jeszcze czuję jak bolą mnie wszystkie zęby i dzień kończę płukaniem zatok, a w środę pociągam nosem i z bezbrzeżnym zdumieniem mówię do męża:
– Wiesz… chyba mi przeszło?!?!
Kończę więc jesień pełna optymizmu. Jeśli się po drodze posypie, nie omieszkam się poskarżyć. A i z rad chętnie skorzystam. Jeśli macie sprawdzone sposoby na odporność, bardzo proszę podzielcie się w komentarzach 🙂


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂