Zaznacz stronę

Opowiadanie to pomysł profesora na specjalizację z Creative writing. Zadany temat… No właśnie. Ktoś odgadnie? Rzucajcie propozycje w komentarzach. Na koniec odniosę się ja 🙂

– Cholera! – zaklął głośno, gdy nagle z rynny chlusnęła na niego struga wody. Prosto na ramię. Cały rękaw płaszcza zamoczony. Na przedwiośniu tak się zdarza, gdy kawał zbitego śniegu zalega w rynnie, a tymczasem ostre marcowe słońce topi bezlitośnie ostałe na dachu resztki zimy. Roztopiona woda zbiera się w jednym miejscu, napierając na lodowy korek, którego przecież również słońce nie oszczędza. Powoli zaczyna się przesączać. Obmywać podstępnie, by wreszcie wypchnąć i wezbranym potokiem runąć w dół. Akurat wprost na przechodzącego pod budynkiem Tadeusza.

– Cholera, no! – powtórzył ciszej, pretensją oglądając przemoczony rękaw. Zaraz przemoknie sweter i koszula, a do przyjazdu pociągu jeszcze dobre dwadzieścia minut.

Otrzepując rękaw, pomaszerował do budynku dworca i ustawił się w kolejce do kasy. Tu przynajmniej trochę cieplej, pomyślał, zdejmując płaszcz. Nie cierpi mokrych ubrań. Od dwudziestu ośmiu lat. Kiedyś lubił. Kiedyś… zamyślił się.

Wykrzyczała – nie wtedy pomyślał, że wyrzygała to wszystko, patrząc mu prosto w oczy. Właśnie tak: nie powiedziała, nie wykrzyczała nawet. Wyrzygała. Sycząco, z jakąś ostateczną satysfakcją, nie pozostawiającą miejsca na żadne niedopowiedzenia. Szparki oczu, usta zaciskające się w wąską kreskę, nieruchome ramiona. Próbował wykonać jakiś gest, sam nie wiedząc jaki. Pochylił się, chcąc uczynić krok w jej stronę, przytulić ją, chwycić za ramiona… cokolwiek. Cokolwiek byle tylko przestała mówić. Zimne spojrzenie zatrzymało go w pół kroku. Pojął, że w tej chwili nie może już zrobić nic. Dotarła do niego jakaś zmiana w jej głosie. Teraz brzmiał ciszej, znużony.

– Po prostu odwróć się i wyjdź. To i tak zresztą najlepiej ci wychodzi

– Kochanie…

– Nie.

Są różne nie. Mniej lub bardziej stanowcze. To było ostateczne. Doskonale wiedział, że nie ma sensu nalegać. A może bardziej czuł? Pustka. Jeszcze nie żal, ale już jego przeczucie.

Ostatnie spojrzenie.

Zarys sylwetki na tle okna. Nie patrzy na niego. Można więc już tylko odwrócić się i wyjść, zostawiając na stoliku małe pudełeczko.

Z zamyślenia wyrwał go głos kasjerki. No tak, nawet nie zauważył jak niesiony przez przesuwającą się kolejkę, znalazł się przed okienkiem. Przez chwilę musiał się zastanowić po co tu jest, a potem jeszcze, dokąd chce jechać. Podał dane pociągu, zapłacił uśmiechając się do sympatycznej blondynki w kasie. Odwzajemniła uśmiech, ale on już tego nie zauważył, bo właśnie zbiegał po schodach, szamocząc się z mokrym płaszczem.

Schody w dół, bo winda znów nie działa. Godzinny spacer w deszczu do mieszkania matki. Ulga, że jej nie ma. Kolejna, że w barku ledwie napoczęta butelka koniaku. Zapomnienie. Otrzeźwienie. Kac. Kolejne otrzeźwienie i nowa nadzieja. Trzeba do niej jechać, porozmawiać. Przekonać. To się musi udać. Ona to wszystko przecież w gniewie, nie na serio. Ileż to razy on jej pod wpływem emocji mówił różne rzeczy. Kwiaty! Największy bukiet róż, jaki tylko uda się zdobyć w kwiaciarni. Tylko trzeba jechać do śródmieścia, bo tam będą róże. Tu u matki pod blokiem tylko goździki. Ładniej by było z pierścionkiem, ale przecież pierścionek zostawił u niej na stole wychodząc. Nie ważne. Ona i tak mu wybaczy. Ania. Jego Ania kochana. Moja Ania – myślał.

Podchodząc pod blok, zerknął na zegarek.

Przed piątą. W sam raz, żeby wejść na górę, usiąść na schodach i zaczekać. Niebawem powinna wrócić z pracy. Przejrzał się w szybie na półpiętrze i stanął pod drzwiami. Po kwadransie usiadł na schodach. Po kolejnym znów wstał, by za chwilę usiąść. Kolejne minuty czekania i rzut oka na zegarek. Za kwadrans dziewiętnasta? Naprawdę? A może spóźnił się i ona przyszła do mieszkania przed nim? Zapukał, ale odpowiedziała cisza. Zapukał ponownie. Zadzwonił. A jeśli coś jej się stało? O matko boska! Drżącymi dłońmi wyjął z kieszeni klucz, którego nie zamierzał dziś używać, ale przezornie zabrał z sobą.

– Aniu! Aniaa! Jesteś tu? Kochanie…

Ostatnie słowo zamarło mu na ustach przechodząc w szept, bo uderzyła go nagle pustka. Pustka niedomkniętych szaf, braku firanek w oknach, jej drobiazgów na nocnym stoliku i w łazience. Pustka braku jej obecności. Jak to możliwe, że czyjaś wieloletnia, że jak od zawsze obecność, nagle zmienia się w nieobecność i to nieobecność całkowitą. Pozostał tylko zapach. I jego własne ubrania, książki, płyty. A na stole bez wazonu i bez kwiatów – kartka. Złożona kartka. List! Do niego. Od niej!!! Znów drżące dłonie rozkładają kremowy papier nasączony teraz nadzieją i upuszczają go bezwładnie na podłogę. „Czynsz zapłacony do końca sierpnia. Zabierz swoje rzeczy i przekaż klucz. A.M.” Koniec. Kropka.

Przełknął głośno ślinę, starając się zwalczyć nagły ścisk w gardle i dołączył do grupki czekających, którzy właśnie zbliżali się do krawędzi peronu, bo dyspozytorka zapowiedziała przyjazd pociągu. Dobrze, że to stacja początkowa. Nie powinno być problemu ze znalezieniem pustego przedziału. Musi wyczerpać ten temat, a do kolejnej stacji uspokoić się. Ileż razy „wyczerpywał” ten sam temat w myślach, by później – po tygodniach, miesiącach, a nawet latach, znów do niego powrócić.

Szukał jej tygodniami.

Wypytywał znajomych, jeździł po całym kraju w jej ulubione miejsca, wykupił ogłoszenie w gazecie. Nic. Miesiącami i latami wypatrywał jej w każdej napotkanej wysokiej i ciemnowłosej dziewczynie. Nawet, gdy już żona, nawet gdy już druga, on we wszystkich szukał Ani. Na próżno.

Znalazł wolny przedział. Wszedł do środka i umieścił plecak na półce. Zdjął przemoczony płaszcz. Przyjrzał mu się, po czym rozwiesił na wolnej półce tuż obok bagażu. Może zdąży wyschnąć, zanim przedział się zapełni i trzeba będzie go zdjąć. Usiadł wreszcie na miejscu tuż przy drzwiach. Zawsze tak siadał, bo w pociągu zdarzało mu się zasnąć. Mniejsze szanse na to, że jakiś rabuś wejdzie niezauważony, jeśli będzie musiał przejść przez jego nogi. Neseserek podręczny bezpiecznie skrył pod ramieniem. Torbę z wałówką, którą wbrew jego protestom wcisnęła mu przed wyjściem Iga, cisnął niedbale na siedzenie na wprost. To czytelny sygnał dla ewentualnych współpasażerów, żeby najpierw zajmowali inne miejsca. Kusiło go, by zasłonić okna na korytarz, ale powstrzymał się. Przesunął zasłonkę jedynie o kilka centymetrów, by zasłonić swoją twarz. Zawsze go irytowały cwaniaczki zajmujące w ten sposób cały przedział, gdy w sąsiednich panował ścisk. Zrobił tak tylko raz. Z Anną. W parne lipcowe popołudnie, tego pierwszego roku, gdy jeszcze nie mogli się sobą nasycić. Odczekali aż konduktor sprawdzi bilety i oddali się do swojego przedziału na końcu pustawego wagonu. Do następnej stacji mieli prawie godzinę i wiedzieli jak ją wykorzystać. A ich młodej, żarliwej miłości nie przeszkadzał wątpliwy komfort sfatygowanego przedziału drugiej klasy. Pragnienie było silniejsze od niechęci do przybrudzonych siedzeń i zakurzonych firanek, które zapewniły im teraz minimum intymności dla żarliwych pieszczot, przyspieszonych oddechów, głośnych westchnień i cichych okrzyków. Po przeszło trzydziestu latach widział odcień jej opalonej skóry, gdy tylko przymknął oczy. Czuł jej paznokcie na swoich plecach. Gdy tylko przymknął oczy… Pod powiekami zaczął się przesuwać wielobarwny kalejdoskop dawno utraconych obrazów. Anna na pomoście. Anna w jego koszuli, szykująca kolację. Anna biegająca boso po trawie w wianku ze stokrotek na ciemnych włosach. Anna wtulająca mokrą od łez twarz w jego rękaw na ostatnich scenach oglądanego po raz dziesiąty „Love story”. W przemoczonej od ciepłego letniego deszczu koszulce, gdy zamiast szukać schronienia kochali się oparci o ścianę budynku kapitanatu w przystani… no tak wówczas nie było wszechobecnego monitoringu. To był czas, kiedy nie przeszkadzały mu przemoczone ubrania. Znienawidził to uczucie dopiero kilka lat później, gdy odrętwiały wyszedł z wynajmowanego wspólnie mieszkania i nie zważając na strugi deszczu, oszołomiony i przybity powłóczył nogami w stronę mieszkania matki. Od tego dnia znielubił deszcz i znienawidził zmoczone ubranie. Nie zdarzyło mu się to aż do dzisiaj. Ale akurat dziś zdarzyło i przywiodło wspomnienia, które – wiedział to doskonale – wytrącą go w równowagi co najmniej na kilka dni. Kolejne kadry tysiące razy odtwarzanego filmu: Anna z twarzą zatopioną w wiechciu bzu, który ukradł dla niej z ogrodzonej wysokim płotem posesji. Anna z chichotem wyrywająca się i uciekająca przed łaskotkami. Ania machająca dłonią z okna pociągu. Anna w uroczym kapeluszu, który wygrzebali na strychu jej ciotki i przerobili, wyciągając usztywniający drut z obrzeża ronda, zamieniając na cienki, miękki drucik, który pozwolił koronce układać się miękko wokół twarzy. Mała dopasowana główka i to wielkie koronkowe rondo, osłaniające nieco twarz, dzięki czemu nadawało jej nieco tajemniczy wygląd. Uwielbiał ją w tym kapeluszu. Anna z zaciśniętymi w kreskę ustami i złymi, nienawistnymi oczami. Dudniące echem w jego głowie słowa „Wyjść za ciebie? To jakiś żart? Nie chcę cię znać. Wyjdź. Po prostu wyjdź. Wyjdź. Kawa, herbata, napoje?” dokończyła niskim męski głosem.

Wzdrygnął się i otworzył oczy.

W okna przedziału świeciło ostre słońce. Zmrużył ponownie oczy i zamarł na moment na widok siedzącej pod oknem drobnej kobiecej sylwetki w kapeluszu z wielkim koronkowym rondem.

– Kawa, herbata, napoje? – powtórzył głos, którym jeszcze przed chwilą w sennym majaku zwracała się do niego Anna. Oszołomiony zwrócił głowę w kierunku drzwi, skąd tenże dochodził. Młody mężczyzna, trzymający drążek wózka barowego wpatrywał się w niego pytająco.

– Nnie. Nic, dziękuję – wyjąkał.

Przymknął oczy, zmrużył je, jakby chciał przegonić sen, po czym ponownie je otworzył i spojrzał w kierunku okna. Kapelusz był tam nadal. Czarna główka, szerokie rondo z białej, choć pożółkłej nieco koronki. Pod kapeluszem zaś kobieta. Niepokojąco, choć nieuchwytnie znajoma. Ukryta pod miękko opadającą niemal na ramiona koronką. Szczupłe, zgrabne nogi wystające z sięgającej przed kolano sukienki, dłonie ukryte między kolanami i twarz skierowana w stronę okna. Na półce nad głową niewielka walizka.

Wpatrywał się w zmaterializowaną nagle zjawę z jego na wpół sennych marzeń. Chłonął jej obecność zamarły, jakby obawiał się ją spłoszyć najdrobniejszym ruchem. Niech pozostanie jeszcze przez chwilę. Czy oszalał? Zakręciło mu się w głowie, ciężko, świszcząco wypuścił powietrze i dopiero uświadomił sobie, że przez długie kilka chwil nie oddychał. Teraz jednak zaczął, usilnie starając się wyrównać oddech, ostrożnie poprawił się w fotelu i – nie spuszczając oczu ze zjawy – oparł głowę o zagłówek. Nie zniknęła, ale i nie odwróciła głowy. Pozostała ukryta pod szerokim rondem ze starej kremowej koronki. Rondem, które wracało do niego w snach na głowie tamtej kobiety, a teraz nawiedziło go na jawie. Pustkę w myślach, zastąpił nagle gejzerem natrętnych domysłów i wątpliwości. To nie może być ona – myślał gorączkowo – od tej tutaj bije młodość, a Anna w tej chwili ma prawie sześćdziesiąt lat. Skąd ma ten kapelusz? Czy to TEN kapelusz? A może jedynie podobny? Ale takie podobieństwo? Identyczny krój, materiał, identycznie przerobiony? Skąd go ma? Jak się tego dowiedzieć? Czy zagaić rozmowę? Jak, skoro wciąż odwrócona do niego bokiem, prawie tyłem? Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w nią, nie mogąc oderwać wzroku. Korytarzem przeszła dziewczyna, śmiejąca się głośno do smartfona. Wzdrygnął się, dokładnie tak, jak wzdryga się ktoś gwałtownie wyrwany z rozmyślań. Przecież to nie ona, Tadek, to nie ona, przekonywał się w myślach. To niemożliwe, żeby to była ona. I to podobieństwo też sobie wymyśliłeś. To przez ten cholerny kapelusz. Niemożliwe, by ta kobieta miała cokolwiek wspólnego z Anną. Takie przypadki się nie zdarzają. Nie w prawdziwym życiu. Nie tobie.

W jego myśli wdarł się dzwonek telefonu. Dziewczyna podniosła, ukryte dotąd w fałdach sukienki dłonie, i spoczywającego w nich smartfona. Dopiero teraz dostrzegł cienkie, białe kabelki, zapewne od słuchawek.

– Cześć Wiola! Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Siedzę już w pociągu – rozległ się dźwięczny dziewczęcy głos.

To na pewno nie ona.

Odetchnął. Rozluźnił zaciśnięte dotąd pięści. Zelżało napięcie, pozostała jednak ciekawość. Trzeba po prostu wyczekać odpowiedniej chwili i zagaić – postanowił – przecież to nic trudnego, zapytać przygodnie poznaną dziewczynę o piękny i nietypowy element garderoby. To normalne, że ludzie w pociągach rozmawiają.

Dziewczyna zakończyła rozmowę, wyjęła z torebki książkę i położyła ją na kolanach. A na niej dłonie, schowane dotąd w załamaniu materiału. Mógł obejrzeć smukłe palce, średniej długości paznokcie nie pomalowane na żaden kolor. I połyskujący srebrzyście pierścionek z błyszczącym szafirem w kształcie łzy. Poczuł uderzenie gorąca. To już nie może być zbieg okoliczności. On znał ten pierścionek. Znał. Zna. Zna go. Sam go kupił w Wenecji dwadzieścia osiem lat temu. Szafirowa łza w oprawie z białego złota. Rękodzieło z początku dwudziestego wieku. Wydał na niego niemal wszystkie pieniądze zaoszczędzone na stypendium i zarobione w ciągu tych dwóch miesięcy spędzonych w Rzymie. Kupił ten pierścionek, bo go zachwycił. Kupił go dla kobiety, którą chciał prosić o rękę. Kupił i przewiózł przez pół Europy, chowając przed celnikami na dwóch granicach, by zostawić w małym atłasowym pudełeczku na stole. I teraz, po blisko trzydziestu latach, zobaczył na dłoni tajemniczej młodej kobiety w kapeluszu… Nabrał głęboko powietrza. Musi ją zobaczyć. Musi zobaczyć tę twarz. Jeśli pod kapeluszem znajdzie oliwkową cerę, gładkie brązowe włosy i błękitne oczy, to da mu prawie pewność, że to… Kto? No, a któż to może być? Komu kobieta może przekazać pamiątki młodości? Cenne pamiątki? A wiedział, że nie były jej obojętne, bo zabrała je z sobą, zostawiając w mieszkaniu tyle wspólnych książek i płyt. W tej chwili widział tylko jedną możliwość. Wiedział też, że musi w jakiś sposób potwierdzić swoje przypuszczenia. Jeśli to jej córka – myślał gorączkowo – to musi być do niej podobna. A najdrobniejszy rys podobieństwa on wykryje natychmiast. Znał tę twarz lepiej niż swoją własną. Wpatrywał się w nią godzinami. Najpierw na żywo, otuloną jego ramieniem, uśmiechającą się znad książki i bukietów bzu, czy warczącą złowrogo z czeluści pościeli, gdy zimowym rankiem, próbował ją obudzić. A potem latami utrwalał tę znajomość, wpatrując się w zdjęcia i ciesząc się, że tak namiętnie ją fotografował, nie żałując studenckich skromnych dochodów na drogie klisze.

Musi spojrzeć na twarz ukrytą pod kapeluszem.

Ale jak? Rozejrzał się nerwowo po przedziale. Płaszcz! Wypadałoby go wreszcie zdjąć. Na pewno już wysechł. Wstał niespiesznie. Zrobił krok w kierunku okna. Starając się nie spuszczać wzroku z dziewczyny, sięgnął po płaszcz i zaczął go oglądać, a raczej obmacywać. Rękaw jeszcze lekko wilgotny. Trudno. Zanim dojedzie do Wrocławia, powinien przeschnąć. Głowa w kapeluszu podniosła się, a jej właścicielka uśmiechnęła się, napotkawszy jego wzrok. Postarał się nad sobą zapanować. Odwzajemnił uśmiech. Wyjrzała ku niemu delikatna i jasna, lekko piegowata twarzyczka, otoczona burzą drobnych loczków. Ciemniejsze niż miedź, jaśniejsze od brązu. Kasztan – zadecydował. Rozczarowanie trwało jednak krótką chwilę. Te oczy – pomyślał. Ciemnoniebieskie, wielkie jak u postaci z kreskówek, niemal przerysowane. W tych oczach się kiedyś zakochał. Tylko wówczas znalazł je w innej twarzy.

– Ma pani piękny kapelusz – usłyszał nagle swój głos. Obcy, drętwy. Jak automat zapowiadający przystanki w tramwaju – pomyślał

– Słucham? – wyjęła z uszu słuchawki, pochylając się lekko ku niemu.

Odchrząknął.

– Ma pani piękny kapelusz. – powtórzył – Bardzo oryginalny. I wygląda na rzecz, hmm, z historią.

– Istotnie – odparła – To pamiątka rodzinna. – uśmiechnęła się uprzejmie, po czym ponownie umieściła słuchawki w uszach i zagłębiła w lekturze.

Cholera – pomyślał – cholera, no! Niech to wszyscy diabli. To mi wyjaśniła. Wiem tyle, co i przedtem, że mogła dostać go od matki, ale nie musiała. Ale te oczy… Muszę ją zagadnąć. Tylko jak? Z zamyślenia wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi i rześki, męski głos:

– Dzień dobry, poproszę bilet do kontroli! – Konduktor inny niż poprzednio. Młodą, przystojną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech (nazbyt szeroki – pomyślał Tadeusz) – Helena! Jak miło! Wracasz do domu? To świetnie! Tak dawno cię nie widziałem. Skończę sprawdzać bilety w następnym wagonie i przyjdę. Pogadamy… – zawiesił głos, jakby niepewnie, czekając na aprobatę z jej strony.

– Cześć Maciek! Jasne. Będzie bardzo miło – Helena ze słuchawkami w rękach uśmiechnęła się promiennie.

– To na razie – rzucił konduktor Maciek, mechanicznie kasując wręczony mu przez Tadeusza bilet. Nawet na niego nie spojrzał – mruknął do siebie w myślach Tadeusz – równie dobrze mógłbym mu podsunąć kwitek z pralni.

Helena!

Niemal krzyknął i aż się wystraszył własnej reakcji. Helena. Helena! Powtarzał w myślach. Tak miała na imię matka Anny. Zmarła w drugim roku ich znajomości. Anna bardzo ją kochała. Przedwczesna śmierć matki była dla niej wielkim ciosem. Często ją wspominała, a w czasie długich nocy, przez które tulił ją w ramionach, a ona łkała niemal nieprzerwanie, obiecali sobie, że tak dadzą na imię córce, jeśli kiedyś będą ją mieli. Gdy to zaproponował, spojrzała na niego z taką wdzięcznością i miłością… stare dzieje. Westchnął ciężko i oboje młodzi spojrzeli na niego pytająco. Posłał w przestrzeń zmieszany uśmiech i mocniej wcisnął się w fotel.

Młodzieniec tymczasem wycofał się z przedziału i niemal pognał korytarzem do następnego. Daleko się nie rozpędzisz – ucieszyło się złośliwe licho w głowie Tadeusza. Uspokój się – zbeształ w myślach sam siebie – chyba nie jesteś zazdrosny o tego sympatycznego konduktora i całkiem ci obcą dziewczynę? Nie jest mi obca – odfuknął – jeśli może być córką Anny. Lepiej znajdź sposób na zagadnięcie jej i podtrzymanie tej rozmowy, zanim nasz uroczy lowelas wróci, stary głupcze, nakazał sobie. W tej chwili zadzwonił telefon. Jej telefon.

– Cześć mamuś! – zaświergotała radośnie, a on znów wstrzymał oddech. – Czekacie na mnie? Taaak, ja właśnie jadę – zaśmiała się. – Bo to miała być niespodzianka. Oj, no to gdybyście wyjechali, to mielibyście niespodziankę po powrocie. Tak, tak, wiem. Zostanę co najmniej na dwa tygodnie. Dobrze czekajcie na mnie, niebawem będę. Ucałuj tatę. Pa. – odłożyła telefon, po czym zaczęła szperać w torebce.

Teraz albo nigdy – pomyślał i wziął głęboki oddech, szykując kolejne pytanie. Tym razem o książkę, którą czytała. Nabrał ponownie powietrza, otworzył usta i…

– Już jestem – w drzwiach stanął lekko zziajany młody konduktor – przepraszam pana najmocniej – spojrzał na wyciągnięte nogi Tadeusza.

– Uhm. Tak, proszę. – podciągnął kolana i wyprostował się. Kurwa mać – zaklął w myślach. Akurat teraz!

Młodzieniec tymczasem usadowił się przy oknie naprzeciwko dziewczyny i obrzucił ogniem pytań. Odpowiadała swobodnie. Odwzajemniała się własnymi. Rozmowa płynęła wartko, gdy on po raz nie wiadomo który tego dnia, próbował zebrać myśli. Nieudolnie. Właśnie teraz, gdy najbardziej potrzebował całego swojego sprytu i elokwencji! Pozwolił, by byle młokos wszedł mu w paradę. To nie do zniesienia! Musi stąd wyjść. Muszę stąd wyjść. Pójść gdzieś, gdzie znajdę odrobinę spokoju. Ciszy do pozbierania myśli. Do kibla! Postanowił i wstał zdecydowanym ruchem, by dodać sobie animuszu.

– Przepraszam – mruknął. Nawet na niego nie spojrzeli. Wyszedł z przedziału i przeszedł kilka kroków. Gdy już nie mieli prawa go widzieć, ani słyszeć, przystanął przy uchylonym oknie i nabrał głęboko powietrza – Kurwa mać – powiedział wreszcie słowo, które od dobrego kwadransa rozsadzało mu trzewia. Westchnął ponownie i ciężkim krokiem udał się na koniec wagonu.

– Co za absurdalna sytuacja – powiedział na głos, starając się utrzymać równowagę i nie opryskać nogawek moczem. – Musisz znaleźć sposób, by zamienić z nią te parę słów. Po prostu musisz! – powiedział z mocą do swojego odbicia w lustrze. Poczuł, że pociąg zwalnia bieg. Opłukawszy szybko dłonie, otworzył drzwi. Wychodząc z toalety, spojrzał przez okno. Pociąg wjeżdżał na stację. Widział betonowy chodnik peronu, stalowe słupy, podtrzymujące zadaszenie. A kiedy pociąg wjeżdża na stację, to konduktor nie ma raczej czasu na towarzyskie rozmowy – pomyślał odzyskując humor i animusz. Teraz albo nigdy, pomyślał i ruszył dziarsko naprzód, po czym… odbił się od nader pełnego biustu korpulentnej matrony w… kapeluszu z wielkim, sterczącym sztywno rondem.

– Przepraszam – mruknął, odzyskując równowagę i próbując ominąć dorodną niewiastę. Niestety, minięcie się w wąskim przejściu skutecznie uniemożliwiało szerokie rondo na wysokości jego oczu. On w prawo, ona w lewo. On w lewo, ona… – Cholera! – puściły mu nerwy – Czy mogłaby mnie pani wreszcie przepuścić?! – wrzasnął.

– Cooo?! Ależ proszę, proszę – pisnęła urażonym tonem – Cóż to za kultura! Co za zachowanie! Cham! – krzyczała jeszcze za nim, ale już nie słuchał, biegnąc korytarzem. Teraz! Teraz zastanie ją samą i zapyta. O kapelusz. O pierścionek. O imię. Musi wiedzieć. I dowie się! Zwolnił kroku przed swoim przedziałem, wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Niech to diabli. Pusto. Zniknęła dziewczyna, kapelusz, jej plecak. Pozostały w nim tylko jego rzeczy.

– Trzymaj się Hela! Do zobaczenia! – przez uchylone okno dotarł do niego znajomy już głos młodego konduktora. Spojrzał na wprost. Najpierw zauważył tablicę z nazwą miejscowości. Aż nazbyt dobrze mu znaną. A zaraz po tym biały koronkowy kapelusz, znikający w dworcowym budynku.

– Do diabła! -zaklął po raz kolejny – Straciłem ją po raz kolejny?

Lubisz krótkie opowiadania? Może spodobać Ci się również to opowiadanie


Udało Ci się dobrnąć do końca! Czyli nie było tak źle? Mam nadzieję, że podobał Ci się post, który dla Ciebie napisałam. Jeśli tak, będzie mi miło, jeśli pozostawisz mi kawałek siebie na pamiątkę 🙂

Możesz to zrobić na kilka sposobów:

  • Zostaw, proszę komentarz. Chętnie poznam Twoje myśli po przeczytaniu posta.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki czemu będziesz zawsze wiedzieć, co się u Novelki dzieje.
  • Tekstem możesz podzielić się ze znajomymi. Śmiało, nie krępuj się! Ja się naprawdę nie obrażę 🙂